wtorek, 12 stycznia 2016

Jak WOŚPować to tylko w Warszawie, w Warszawie...

Wiele razy już chwaliłam się - tak, lubię się tym chwalić - że wszyscy troje jesteśmy silnie związani z ideą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Co prawda przez ostatnie parę lat nie mamy czasu/możliwości/chęci/okazji działać czynnie, ale bierne wsparcie zapewniamy po prostu odruchowo.
W tym roku, w ramach walki z mentalną biedą i mizernymi atrakcjami muzycznymi Finału w naszym Pięknym Mieście padło hasło"Warszawa".  Koncertu bowiem chciało nam się przeokrutnie. Kilka dni trwało oczywiście rozważanie wszelkich za i przeciw i załatwienie zwięzłej pożyczki na transport und atrakcje, ale kiedy nadszedł właściwy czas - znalazłyśmy się dokładnie tam gdzie trzeba. Czyli - o tu:
Wśród wykonawców zaproszonych pod PKiN decydujące dla naszego przybycia były się dwa czynniki. Pierwszy to Oberschlesien.
Świeżo przeze mnie odkryci panowie posiadają kilka niezaprzeczalnych zalet, wśród których najważniejsze są: ciekawa nuta inspirowana silnie Rammsteinem i śląskie teksty (tak, to ci od furgającego na lufcie szmaterloka). Nie mogłam pominąć okazji zobaczenia ich na scenie zaledwie parę tygodni po tym, jak ich obie płyty zdominowały mój odtwarzacz. Zobaczenie pozwoliło się przekonać o kolejnych zaletach, wśród których najważniejsze są: piękna energia i charyzmatyczny wokalista:
Drugi zaś to oczywiście Afromental.
Panowie z Afro od pierwszego wejrzenia skradli moje serce doskonałą muzyką, wielkim poczuciem humoru, nieludzką energią sceniczną i dredami gitarzysty. Jestem ich fanką d0 tego stopnia, że z dumą noszę koszulkę AfroGangu, wcale nie dlatego że kupiłam ją na przecenie w Empiku. Nie pomijam też żadnej okazji żeby zobaczyć ich na żywo - nawet jeśli muszę w tym celu pokonać 140 km. A jako że od niedawna testuję nowego - używanego Nikona, dodatkowo okropnie świerzbił mnie obiektyw. Z poniższym rezultatem:


Piękna więc niedziela za mną: szatańska - fitnessowo - wegetariańska, kreatywna i bardzo, bardzo muzyczna.

Tylko że po niedzieli nastał poniedziałek. I znowu rano - tym razem w tramwaju wiozącym mnie do pracy wprost z dwocra Widzew, bo miły pobyt naciągnęłyśmy ponad wszelkie granice rozsądku - otwieram twittera. I znowu widzę post mojego ulubionego grafika informującego wszechświat że nie żyje Dawid Bowie.
Popłakałam się. Tak po prostu, tak jak siedziałam w tramwaju. Dlaczego Wielcy zawsze odchodzą dwójkami? O ile Lemmy'ego podziwiałam, o tyle w Dawidzie, po "Absolute Beginners" byłam zakochana wielką, jedenastoletnią miłością. I jakoś tak dobrze było od czasu do czasu zobaczyć go czy posłuchać. Po prostu.
Bardzo za mną chodzi najbardziej chyba niepoważny kawałek w jego karierze. Ale za to świadczący o tym, że Ziggy Stardust miał również ogromne poczucie humoru. Takim chcę go zapamiętać, i takiemu powiedzieć
"Dziękuję"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz