środa, 23 listopada 2016

A pan mecenas drzwiami? Niezapominajka

Tym razem o biegłych sądowych. Historia - ku mojemu przerażeniu - najzupełniej prawdziwa.
Jest sobie pani psycholog. Pani psycholog zbliża się do czterdziestki, przygotowanie zawodowe ma bardzo bogate - certyfikaty pokończonych przez nią szkoleń zajmują kilka przewinięć ekranu na ładnie zaprojektowanej stronie jej własnego gabinetu. I pani psycholog, w ramach dalszego poszerzania kwalifikacji, dwa lata temu postanowiła zostać biegłą sądową.
Zapewne od ręki nią została, na psychologów zawsze jest popyt. Z racji tego, że nasz wydział dorobił się już własnego grona stale współpracujących biegłych - kogoś nieznajomego powołuje się tylko wtedy, kiedy ktoś z tego grona nie jest dostępny. No i po dłuższym oczekiwaniu wreszcie trafiła się taka sprawa, do której pierwszy raz powołaliśmy ową psycholog.
Sprawa akurat z mojego referatu, więc na własne oczy oglądałam reakcję sędziego kiedy dostał od niej wszechstronną, pełną opinię, z oddzielnym omówieniem każdego zastosowanego testu i jego wyników, z kilkoma stronami szczegółowych wniosków - perełkę po prostu. Wzorzec z Serves opinii sądowo - psychologicznych, w pełni uzasadniający wzbudzony zachwyt. Huk z tym, że rachunek za to cudo był lekko licząc dwa razy wyższy niż za standardową opinię, Skarb Państwa zapłacił, sędzia nowo odkrytą biegłą uczuciem obdarzył i postanowił powoływać częściej.
No i powołał. Przesłaliśmy akta, sprawa szczupła - ot, zwykłe naruszenie czynności ciała połączone z groźbami. Biegły konieczny bo pan miał historię leczenia psychiatrycznego. Równie szczupłą jak akta, nawet nie spojrzałam na nią szczerze mówiąc.
A tu pani pani biegła, po otrzymaniu akt - zadzwoniła do nas. Trafiła na kumpla, kumpel po odbyciu rozmowy przyszedł do mnie w ciężkim stuporze. Ponieważ pani psycholog powiedziała mu że:
- ona boi się oskarżonego;
- dodatkowo boi się o dzieci, które będą obecne podczas badania;
- w związku z tym żąda doprowadzenia oskarżonego przez policję i obecności policjanta przy badaniu;
- a jeśli nie, to ewentualnie może być dwóch ochroniarzy z agencji która ochrania poradnię w której będzie badanie, ale wtedy sąd musi za nich zapłacić.
Na takie dictum w stupor popadł dokładnie cały sekretariat. Strasznie ciężko zmieścić w prostej, urzędniczej główce że wykształcony, wyszkolony psycholog, biegły sądowy - chce prowadzić badanie oskarżonego w sprawie karnej w obecności osób trzecich, w tym dzieci.
Okazało się, że równie ciężko zmieścić to w wykształconej i wyszkolonej głowie sędziego. To że pani nie zobaczy już na oczy żadnego postanowienia z naszego wydziału jest pewne. Nad tym, czy o jej zachciankach zostanie poinformowane Polskie Towarzystwo Psychologiczne - sąd jeszcze myśli,
Niestety nie da się bezinwazyjnie pogodzić funkcji biegłego sądowego z byciem błękitną, niewinną niezapominajką...

sobota, 19 listopada 2016

Paprykarz z moherem

Pojechaliśmy sobie na saunę. Wszyscy troje bardzo lubimy od czasu do czasu się porządnie ugrzać, ani Rysiek ani MGP nie mają problemów z wzajemną nagością, zawsze spędzamy super czas.
Mając już pewien staż saunowy wiemy, że często przychodzą tu pary. Potrzymają się chwilę za rączki, usiądą razem podczas naparzania, jedno drugiemu zrobi masaż plecków - rzuca się w oczy, jeśli dwie osoby spozierają na siebie nawzajem męsko - damskim wzrokiem. I nic więcej ponad spozieranie jak dotąd się nie rzuciło, gdyż pewne zasady zachowania na saunie są tak powszechne, że na ogół nie trzeba ich tłumaczyć.
No właśnie - na ogół.
Przy ostatniej naszej wizycie weszliśmy do rzymskiej sauny wypełnionej mnóstwem aromatycznej pary. Powiedzieliśmy grzeczne "dzień dobry" i usiedliśmy na ławeczce. Dopiero wtedy zauważyłam, że na ławeczce po drugiej stronie siedzi spory, łysy pan i drobna, czarnowłosa pani - na jego kolanach. Pan obejmował ją ciasno, gładząc po krągłym bioderku i... Cóż, naprawdę wyglądało to tak, jakby pieścił językiem jej szyję. Pani z wdzięcznym chichotem zarzuciła głową i donośnie pocałowała pana z mokrym mlaśnięciem. Ukontentowany pan wymierzył jej siarczystego klapsa i oddał pocałunek, jeszcze bardziej mokro i jeszcze głośniej. 
Rysiek usiadł do państwa plecami, ale ja i MGP popatrzyliśmy po sobie ze sporą konsternacją. MGP wzruszył w końcu ramionami i zamknął oczy, ale ja jakoś nie mogłam sobie znaleźć wygodnej pozycji żeby nie patrzeć na dłoń pana znów wędrującą w rejonie prawego biodra pani. Na szczęście nadeszło kilku kolejnych saunowiczów i państwo przerzucili się na szeptanie sobie na uszko i chichoty przerywane cmoknięciami. A my wyszliśmy.
Wyszliśmy zaś po to, żeby przechodząc koło okrągłego basenu z umieszczonymi po obwodzie dyszami zobaczyć leżącą w strumieniu bąbli panią, którą leżący obok partner leniwie gładził po obu pośladkach. 
I teraz z jednej strony czuję się konserwatywnie jak pół kilo paprykarzu i niemal moherowo, skoro zgorszyły mnie niewinne w sumie pieszczoty. I, szczerze mówiąc, nie jest to miłe uczucie.
A z drugiej strony... Nigdy nie chodziłam na saunę dla nagości, tylko dla relaksu i zdrowia, akceptując z dobrodziejstwem inwentarza że nagość jest do tego potrzebna. Dokładanie do tej nagości podtekstu seksualnego sprawia, że przestaję się czuć dobrze będąc nago w obecności dodających. I to też nie jest miłe.

Miłe natomiast bez wątpienia jest to, że portal Meduza przygotował dla czytelników playlistę z najnowszym albumem Metallicy, po rosyjsku zwanej czule Mietłą.
"Hardwired... To Self - Destruct" - indżojcie!



środa, 9 listopada 2016

And may the odds be ever in your favor...

Swego czasu nieprzytomnie rozśmieszył mnie internetowy żart:
"2015 - w Polsce wybory parlamentarne wygrywa PiS.
2016 - w USA wybory prezydenckie wygrywa Donald Trump.
2020 - Głodowe Igrzyska wygrywa mój Dystrykt!"

A potem dwa pierwsze zdania stały się prawdziwe...

Więc żeby nie wywnętrzać się na temat polityki (na której i tak się nie znam) - jak zwykle dam Wam czegoś posłuchać. 
Skoro "Hunger Games" to najoczywistsze, że Lorde. Jak pewnie wiecie pod tym pseudonimem kryje się nieprzeciętnie utalentowana, niezwykle oryginalna i młodziutka przy tym kiwi o słowiańsko - celtyckich korzeniach, która do trzeciej części filmu nagrała przebój "Yellow Filcker Beat". Ale ja nie o przebojach filmowych. Kiwi ta była bowiem wielką ulubienicą utraconego w tym zasyfionym 2016 pana Dawida Bowiego i została zaproszona do występu wraz z jego zespołem podczas Brit Awards. Wykonała cover "Life on Mars", i wykonała go w taki sposób, że pan Dawid na pewno się uśmiechnął. 
Zaczyna się 8:55. Uśmiechnijcie się i Wy:


środa, 2 listopada 2016

Zupełnie nowy szczyt...

... bezczelności.
Otóż moim drodzy - nasrać komuś na wycieraczkę, zadzwonić i poprosić o papier to od dziś już przereklamowany przeżytek!!!
Dzisiejsze popołudnie, centrum Pięknego Miasta, chwilowa przerwa w deszczu. Pakujemy się z Ryśkiem do tramwaju, całe zadowolone że podstawiła się cicha, wygodna i dość mało zaludniona Pesa. I nagle fala smrodu wgniata nas w głąb wagonu. Rzecz jasna - żul jedzie tramwajem więc tramwaj jedzie żulem. 
Żul jak żul - pińcet plus warstw odzieży i przedwieczna torba, śmierdząca niemal równie okropnie. Pakuje się całą swoją lepką od brudu osobą do wagonu, przepycha do młodej blondyny w czerwonej kurtce, nachyla ku niej - i niezbyt dyskretnym sznaps barytonem każe sobie ustąpić miejsca.
Dziewczę, prawdopodobnie oczadziałe od jego nachylenia się - wstaje i odchodzi w głąb wagonu.
Żul z zadowolonym stęknięciem zasadza zadek.
Młody chłopak zajmujący siedzenie przed nim również się zrywa i oddala, tym razem w stronę motorowego. 
Mama siedząca na równoległym podwójnym bierze swoje dziecię w wieku przedszkolnym na kolana i odsuwa się z nim do okna, nerwowym szeptem tłumacząc, że tu wcale nie śmierdzi, wydaje się dziecięciu.
Innych reakcji brak.
Tolerancja - okej, popieram. Bądźmy tolerancyjni.
Ale bez przesady...

sobota, 10 września 2016

Granice też mają swoje granice

Parę, w zasadzie to już paręnaście dni temu byliśmy na urodzinach znajomej. Nieduży pub w Śródmieściu Pięknego Miasta, dobre piwo, sympatyczna jubilatka - i tylko towarzystwo jakieś dziwnawe, każda osoba i innej parafii, małe grupki wzajemnej adoracji a jubilatka między nimi jako ten wolny elektron. 
Sytuacja nieco się zmieniła kiedy kolejny gość z kolejnej parafii zaproponował zsunięcie stolików, na co - o dziwo - reszta przystała. Skoro nad nagle skupionym towarzystwem powiało duchem integracji uznałam, że to już pora na kilka moim firmowych, makabrycznych opowiastek z sal sekcyjnych, sądowych i nie tylko. Opowiastki się spodobały, towarzystwo rozkręciło żywą dyskusję - i tylko ja znów poczułam się jak dyżurna specjalistka od okropności. Co prawda łączących pokolenia - ale zawsze okropności.
Nigdy w sumie nie myślałam, jak słuchacze odbierają moje historie - ot, jak to galiard żyję dla ich opowiadania. Nie ważne jak reagują, byleby błędów w nazwisku nie robili...
Ale nagle zaczęłam właśnie o tym myśleć. Jak ludzie postrzegają kobietę, która z upodobaniem zabawia ich historyjkami o zwłokach? Czy zastanawiają się, do czego jeszcze jest zdolna, gdzie ma jakieś granice tolerancji na okropności?
Chyba mogłabym na to odpowiedzieć.
Bo parę, w zasadzie to już paręnaście dni temu przekazałam Mały Sąd w dzielne łapki Martusi, spakowałam litrowy kubek i zapas herbat, po czym przeprowadziłam się z powrotem do wydziału karnego i dużego, popartyjnego budynku do którego rano idę na piechotę 9 minut z przejściem przez Żabkę i kupieniem energetyka. 
Dokładnie tego samego budynku (choć na szczęście innego wydziału) w którym ostatnio pan oskarżony o stalking zmęczony oczekiwaniem na rozprawę polał swoją ofiarę kwasem siarkowym. 
Niby już minęło, sąd żyje dalej, jedynie kontrolę przy wejściu wzmocnili - ale cień tej historii wisi nad wszystkimi.
Nade mną w tej postaci, że wydział w którym rzecz cała się wydarzyła to mój były, koszmarny wydział, a sędzia pod którego salą do tragedii doszło - to ta sama moja ulubienica co wiecznie "tą kiecę" gubiła. 
Nie, nie poszłam do nich się witać, nie jestem aż tak fałszywa. Kogo chciałam spotkać i tak spotkałam na budynku, i nie, nie wypytywałam o tamto, bo wypytywanie wydało mi się po prostu nie na miejscu... A zresztą mój osobisty nowy sędzia karny gdzieś między sprawami z pierwszej wspólnej wokandy rzucił uwagą, że oni się po tym zdarzeniu uważają za elitę naszego sądu i straszliwie zadzierają nosy. I znając ich - jakoś uwierzyłam, choć absurd zadzierania nosa z powodu tego, że śliczna dziewczyna leży w Siemianowicach z ciężkimi oparzeniami wciąż nie mieści mi się w psychice.
Podczas następnej zaś wokandy jako obrońca w jednej ze spraw stanęła babeczka, która była również obrońcą tamtego stalkera. Jako że najwyraźniej zna się dobrze i z moim sędzią, i z prokuratorem obecnym wtedy na sali - zaczęła opowiadać. 
A ja zaczęłam sobie wyobrażać co by było, gdybym to ja była protokolantem w tej sprawie. Jak bym zareagowała? Jak bym się czuła, gdyby to się wydarzyło pod moją salą rozpraw? Na oczach mojego sędziego? Czy w panice i amoku byłabym w stanie pamiętać, że kwasu nie zmywamy wodą która wzmocni jego działanie, tylko czymś zasadowym, na przykład wodą ze zwykłym mydłem?
Zapewne nie.
Ponieważ to jest właśnie moja granica. Wszystko co dzieje się ludzkim zwłokom jest barwną opowieścią umilającą czas. To co dzieje się człowiekowi - jest tragedią. Ale tragedią tego człowieka, nie moją - ja nie mam prawa o niej mówić. 


wtorek, 23 sierpnia 2016

Królowa jest tylko jedna. Duch też.

Z panią Katarzyną Bondą mam problem.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, przeczytałam fenomenalne "Polskie Morderczynie" i bardzo dobrą "Zbrodnię Niedoskonałą" i zanotowałam sobie, że pani Bonda = warta czytania literatura faktu. Pierwsza z książek jest zbiorem reportaży o kobietach odsiadujących w polskich Zakładach Karnych wyroki za zabójstwo, druga to wywiad - rzeka z psychologiem profilującym i zwięzły poradnik tworzenia profili psychologicznych nieznanych sprawców przestępstw w jednym. Obie posiadam w pierwszym wydaniu, do obu wielokrotnie wracałam. 
A potem dowiedziałam się, że pani Katarzyna pisuje również powieści kryminalne. I aż mnie wzdrygnęło, bo oczywiście pisuje je cyklicznie, a głównym bohaterem cyklu jest nie kto inny, jak profiler. No szlag. Moda żywcem z amerykańskich seriali, profilerzy są wszędzie, nawet w cyklach kryminałów. Choć wedle mojej najlepszej wiedzy w Polsce wciąż jest ich raptem po kilku na komendę wojewódzką i nie, nadal nie prowadzą samodzielnych śledztw, jedynie pracują na materiałach śledczych. 
Jakoś też w tym samym czasie panią Bondę okrzyknięto (chyba zresztą nawet Zygmunt Miłoszewski, który wbrew modzie nadal pisuje o prokuratorze) "Królową Polskiego Kryminału" i znów mnie lekko cofło. Z pokolenia otóż jestem takiego, że dla mnie Królową Kryminału na zawsze pozostanie pani Irena Kuhn de domo Becker, i fakt jej wyjazdu do sanatorium w cholernej Szwajcarii w niczym mojego uwielbienia nie zmniejsza, zwłaszcza dla jej wczesnych powieści. Dzieła uzurpatorki solennie obiecałam sobie po wsze czasy omijać wzrokiem na półkach z książkami i nie przyjmować ich istnienia do wiadomości (z wyjątkiem dwóch wskazanych wcześniej).
Lata mijały, ja nie czytałam, pani Katarzyna pisała nadal. Teraz dla odmiany - o profilerce. Moje wewnętrzne "fuj" nadal miało się dobrze. Aż na fali zachwytów tzw. "Żołnierzami" Wyklętymi i ich wspaniałym, bojowym etosem wyrzynania w pień cywili, która co jakiś czas przetacza się lawinowo przez nasze media wpadł mi gdzieś w oko wywiad z panią Bondą. Wywiad obrazoburczy, bo mówiący wprost, że wychowała się na Podlasiu (obstawiam, że przodkowie skrócili nazwisko Bondarienko, pasowałoby) a jej babcia ze strony matki padła ofiarą tych właśnie tzw. "Żołnierzy". I że na Podlasiu te układy wciąż nie są takie proste, a tzw. "Żółnierze" gloryfikowani jakby nieco mniej, niż w reszcie kraju.
Pomyślałam sobie, że nawet jeśli to tylko chwyt marketingowy, to kobitka i tak ma cojones. I z sensem mówi, i ze zdrowym dystansem do historii własnej rodziny, co wcale nie bywa łatwe. I pomyślałam sobie, że jednak zapoznam się z jej twórczością, a konkretniej - z serią o profilerce, bo już wtedy hulały zapowiedzi, że akcję następnego tomu umieści w Pięknym Mieście, a mnie powieści o Pięknym Mieście wciąż za mało.
Obejrzałam najpierw w Empiku. Grubaśne to było, wydane porządnie, ale ceną relatywną do grubości nieco odstraszyło. Na szczęście pierwszy tom serii o profilerce - "Pochłaniacz" - nabyła właśnie Martusia, a że krótko potem rzuciła się w wir pornosów dla mamusiek - pożyczyłam.
Co swoje na stosiku "do przeczytania" biedny "Pochłaniacz" odleżał, nie powiem, chyba jakieś dwa miesiące. Głównie dlatego, że przeczytany od ręki wstęp mocno mnie zniechęcił prezentując główną bohaterkę jako klasyczną, opkową Mary Sue, co to wszystko umi, wszystkich zna, a każdy ją podziwia. W mym podstępnym mózgowiu zadźwięczało podejrzenie, że musi co to alter ego bohaterki, i do lektury zniechęciło. Zwłaszcza, że jakoś równolegle dorwałam w stęsknione łapska "Łaskę" Ani Kańtoch, którą to Anię Kańtoch wielbię i czczę, i sposób wprowadzenia głównej bohaterki tamtej powieści nieco mnie wstrząsnął i sprawił, że natychmiast chciałam czytać dalej. 
No ale w końcu tłuściutki "Pochłaniacz" doczekał się wyłączności na moją uwagę. I, po jego przeczytaniu - nadal z panią Katarzyną Bondą mam problem.
Główna bohaterka faktycznie jest Mary Sue. Nie aż tak ekstremalną, jak myślałam na początku, ale w ciągu siedmiu lat udaje jej się wyjść z alkoholizmu, skończyć studia doktoranckie, odchować córeczkę bez śladu FAS i oczywiście rozkochać w sobie swojego promotora i mentora. Pani Katarzyna próbuje walczyć, próbuje je rzucać kłody pod nogi, ale niestety na daremno - w końcu cała komenda poddaje się, olśniona jej geniuszem. Nie można przecież krzywdzić swojego alter ego...
Książka składa się z dwóch części - współczesnej i retrospekcji w której cofamy się o 20 lat. O ile do retrospekcji nie mam zastrzeżeń, a wręcz przeciwnie  - historia skłóconych ze sobą braci bliźniaków, dziewczyny z biednej, wielodzietnej rodziny i dwóch szukających kłopotów przyjaciół zainteresowała mnie, wciągnęła, i sama się jakoś przeczytała z dużą przyjemnością - o tyle współcześnie robi się gorzej.
Współcześnie bowiem główną zagadką kryminalną jest zabójstwo. Nie byle jakie - w lokalu zostają znalezione zwłoki zastrzelonego mężczyzny oraz ciężko postrzelonej kobiety, którą jedynie cudem i poświęceniem lekarzy udaje się uratować. Po odzyskaniu przytomności kobieta z całkowitą pewnością wskazuje, że strzeliła do niej pracownica, kilka dni wcześniej zwolniona pod zarzutem kradzieży. Sprawa toczy się na zasadzie słowo przeciwko słowu pomiędzy tymi dwoma kobietami.
Brzmi znajomo? Jeśli nie, już spieszę zaznajomić - jest to opis sprawy zabójstwa w butiku "Ultimo" przy ul. Nowy Świat w Warszawie, do którego doszło 16 grudnia 1997 roku. 
I dokładny opis głównej zagadki "Pochłaniacza" przy okazji,
Od zabójstwa do wydania książki minęło 17 lat i trzy procesy oskarżonej o nie byłej pracownicy. Jak widać za mało, skoro żyją jeszcze tacy maniacy jak ja, którzy potrafią rozpoznać niczym nie zamaskowane autentyczne morderstwo i skrzywić się z niesmakiem, że autorka zamiast własnego pomysłu serwuje czytelnikowi odgrzewanego placka. 
Owszem, w "Pochłaniaczu" zakończenie jest inne niż to ostatecznie przyjęte przez sąd. Ale na tyle inne, że mam nadzieję że nie przeczyta go ofiara z "Ultimo". I jednocześnie na tyle inne żeby krzyknąć radośnie "Tak mnie pisz!". Bo zakończenie z "Pochłaniacza" jest zaskakujące, perfidne i bardzo prawdziwe. I naprawdę żałuję, że nie zamyka intrygi opartej na przykład na użyciu noża w mieszkaniu i osobie sąsiadki, a tylko spraną kalkę autentycznego, ludzkiego dramatu.
"Ultimo" nie jest zresztą jedynym zapożyczeniem z pitavala polskiego XX w. Z retrospekcji bohaterki dowiadujemy się, że jak na prawdziwą Mary Sue przystało pracowała jako policjantka "pod przykryciem" wcielając się w studentkę sztuki pomagając w poszukiwaniach naśladowcy Czerwonego Pająka.
Już spieszę zaznajomić. Lucjan Staniak, któremu media nadały przydomek Czerwony Pająk ponieważ przysyłał do prasy listy złożone z cieniutkich liter pisanych czerwoną farbą, był członkiem krakowskiego klubu amatorów malarstwa, twórcą niepokojących obrazów z czerwonymi kwiatami rozkwitającymi na rozkawałkowanych zwłokach i seryjnym mordercą. Działał na terenie całej Polski w latach 50, mordując w dni świąt państwowych młode dziewczęta i porzucając w miejscach publicznych ich wytrzewione zwłoki. Przynajmniej tak twierdzi strona Crime Library i podobno nawet oficjalna storna FBI. Tylko że Kacper Gradoń i Arek Czerwiński pisząc swoich "Seryjnych morderców" nie znaleźli wzmianki o nim w żadnym z konkretnie podanych na amerykańskich stronach wydań konkretnych gazet. Mało tego, nie znaleźli nawet kilku z wymienionych tam gazet, ponieważ takie tytuły zwyczajnie nie istniały. Kilku innych badaczy tematu również głośno stwierdziło, że Staniak najprawdopodobniej był wymysłem czyjejś bujnej wyobraźni, której właściciel za długo czytał o Kubie Rozpruwaczu.
I tak sobie myślę, że gdyby pani Bonda, z niedoboru własnych pomysłów zdecydowała się na cover sprawy Staniaka jako główny motyw swojej powieści, to chyba jednak nie drażniłoby to aż tak bardzo, jak użycie w tym samym celu w 100% realnej sprawy "Ultimo". B w przypadku Staniaka nie wiadomo nawet czy istniał, a co dopiero co się z nim dalej działo. Sprawczyni z "Ultimo" zaś wciąż przebywa w ZK, i zapewne miała niezły ubaw przeglądając się w opisie sprawczyni z "Pochłaniacza".
No i na końcu, choć nie najmniej istotne. Drugi główny bohater, oparcie naszej Mary Sue w  strukturach Komendy to Robert "Duch" Duchnowski.
Tu kalka nie jest tak oczywista, bo ten powieściowy Duch jest rozwiedzionym, szczupłym dochodzeniowcem z warkoczykiem czarnych włosów, zaś prawdziwy podinspektor Robert "Duchu" Duchnowski, którego miałam  zaszczyt poznać w trakcie krótkiego i burzliwego zatrudnienia w Komendzie Stołecznej Policji był szefem techników kryminalistycznych z KSP, szczęśliwie żonatym z księgową Elżbietą a posturą przypominającym piec zakończony regulaminowym, szpakowatym jeżem. Robert Duchnowski to co prawda nie Otyliusz Kochan, niemniej jeden rzut oka do końcowych podziękowań potwierdza że jak najbardziej, pani Katarzyna musi znać tego prawdziwego Ducha skoro tak sympatycznie mu dziękuje. 
Nie mogę być w tym momencie obiektywna, bo prawdziwego Ducha bardzo podziwiałam i szanowałam - zarówno jako idealnego szefa, który zawsze murem zasłaniał swoich chłopaków, jak i jako fajnego gościa z którym oglądało się mecze WGP kobiecej siatki i popijało (całe dwa razy, ale zawsze) służbową wódkę. Pani Katarzyna opisuje go zupełnie inaczej, i w sumie całkiem fajnie. Ducha książkowego z autentycznym łączy chyba tylko nieprawdopodobna siła spokoju. Niemniej skoro pożyczyła sobie "Ultimo" i Czerwonego Pająka nic w tych sprawach nie zmieniając - to dlaczego pożyczyła również Ducha robiąc z niego zupełnie innego faceta? Nie mogła już nazwać tego bohatera Otyliuszem Kochanem?
Reasumując ten przydługi wywód: o ile podoba mi się język i sposób narracji pani Katarzyny, jak również niektórzy (nie wszyscy) całkiem realistyczni bohaterowie (najczęściej ci z drugiego i trzeciego planu), o ile podobając mi się pewne wyraźnie wyodrębnione fragmenty (retrospekcja do lat 90) które tworzą jakiś zamknięty, przepojony emocjami wątek, o ile wspomnienia i przemyślenia naszej Mary Sue o jej alkoholiźmie uderzając autentycznością i bardzo poruszają (człowiek nie obeznany z problemem nie umiałby, moim zdaniem tak pisać, chyba faktycznie zagadałam z tym alter ego)  - o tyle całkiem miłe wrażenie psuje założenie autorki, że czytelnik nie rozpozna głośnej sprawy kryminalnej i może ją opisywać niemal dosłownie. I być może byłoby to wybaczalne u debiutantki - ale "Pochłaniacz" jest czwartą powieścią pani Katarzyny.
Niemniej wciąż mamy do czynienia z dobrym warsztatem i ciekawą wyobraźnią. I gdyby pani Bonda zechciała samodzielnie wymyślać intrygi swoich kolejnych powieści sądzę, że czytałabym je z przyjemnością. Niestety wygląda na to, że autorka ma inne plany - ostatnia część zapowiadanego cyklu o Mary Sue, znaczy się profilerce, ma nosić tytuł... "Czerwony Pająk".
A szkoda. 



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Za każdy kamień Twój...

Bardzo kocham moje Piękne Miasto, i dam w ucho każdemu, kto powie że nie. W końcu sama je wybrałam. Ale jest taki jeden, specyficzny dzień w roku kiedy od samego rana wciąż bez przerwy myślę o innym mieście, tym,  w którym się urodziłam i wychowałam.  A potem, o 17:00, wychodzę na ulicę żeby zatrzymać się na chwilę wśród ryku syren. A jeśli nie syren - to ze słuchawką w uchu, do której kochane Muzo FM gra mi jak co roku "Godzinę W" Lao Che. 
Bo tak mnie wychowano i głęboko wierzę, ze tak trzeba. 
I tak samo starałam się wychować córkę - chyba się udało, bo dziś podziękowała mi, że nauczyłam ją co to znaczy być dziewczyną z Warszawy. 

Bardzo kocham moje Piękne Miasto.
Ale ja również jestem dziewczyną z Warszawy. 

niedziela, 17 lipca 2016

Takie małe wzruszenie...

W ostatni piątek pojechałam oddać krew. Zupełnie nie miałam tego w planach ze względu na ciężką sytuację w pracy, ale okazało się że Mały Sąd pilnie potrzebuje donacji dla krewnego, a że sama nie może oddać, w trybie nagłym wysłała mnie, nie przejmując się marudzeniem "Ale pani Sędzio, przecież my mamy sesję...". Przestałam zatem marudzić i pojechałam.
Pierwsze zdziwienie spotkało mnie już przy rejestracji - zostałam poproszona o oddanie płytek. Drugie, znacznie większe - zostałam do pobrania płytek dopuszczona. Nie żeby ktokolwiek był tym zachwycony, no co Wy, nie obyło się bez uwag że recepcjoniści kierują jak leci w ogóle nie weryfikując czy dawca się nadaje. Jak niby recepcjonistka miałaby to weryfikować wydając formularze już siostra nie wyjaśniła, a ja się nie dopytywałam, bo właśnie zakładała mi wkłucie. Sympatyczny komentarzyk wywołały oczywiście moje mizerne żyły ze zrostami, i miły laborant przy badaniu miał mały problem, i siostra przy wkłuciu do separatora, ale jak już wkłuła - niebo. Nie wiem na czym polegała zmiana, od mojej ostatniej separacji minęło ładnych parę lat i zostało po niej tylko dość koszmarne wrażenie ogólnego umęczenia. Tym razem leżałam sobie wygodniutko, a jakże na podusi, separator mruczał przyjemnie, wyraźnym pufnięciem sygnalizując zmianę kierunku przepływu krwi, monitor od razu odwrócono w moją stronę więc mogłam sobie wszytko bacznie obserwować. Może chodziło o to, że niwelujące działanie podawanego z transfuzją zwrotną cytrynianu wapno podano mi przed zabiegiem, a nie dopiero kiedy zaczęła drętwieć twarz, a kiedy zaczęła - natychmiast i bez żadnych komentarzy dostałam drugą dawkę? A może o to, że cykle pobranie/transfuzja były dużo dłuższe i równiejsze niż je zapamiętałam, w związku z czym i skoki ciśnienia między moim własnym 102/64 a maszynowym 125/90 były mniej dolegliwe? A może po prostu separator Amicusa jest lepiej przygotowany niż wcześniej przeze mnie testowanej Trimy? Nie umiem tego sprecyzować, śmiało jednak mogę powiedzieć, że ta separacja była po prostu przyjemna. A na zakończenie, od tej samej siostry która opiekowała się mną cały zabieg usłyszałam, że z przyjemnością widzimy się za miesiąc, tylko żebym pamiętała prawą rękę do zabiegu zostawić, bo w lewą to nawet ona mi się nie wkłuje. Czyli jednak się da. 
Szkoda, że tyle lat na to "da się" musiałam czekać i denerwować się po drodze, ale jak już nastąpiło - to naprawdę jakoś tak milej się zrobiło.
Najmilsze jednak było przede mną. Wychodząc zatrzymałam się jeszcze przy rejestracji czekając, aż moja donacja pojawi się w systemie i będzie można podpiąć do nazwiska biorcy. Konwersowałam sobie przy tym z sympatyczną siostrą recepcyjną, między innymi ciesząc się głośno że umówiłam się za miesiąc na następną separację, i wreszcie popchnę jakoś te moje nieszczęsne uprawnienia. "A ile potrzeba popchnąć?" zapytała siostra. "No, na darmowe podróże MPK to 22,5 litra, czyli jeszcze prawie dwa" odrzekłam zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą. "Nie, nie" naprostowała mnie siostra "Na darmowe MPK jak wszędzie 15 litrów dla pań, 18 dla panów, w zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że zmienili".
Po kilkukrotnym upewnieniu się, że nie wpuszczają mnie w kanał, że faktycznie moje wielkie utrapienie że w Warszawie mogę za darmo a w Pięknym Mieście już nie wreszcie za mną, po kilkunastokrotnym głośnym wyrażeniu radości z tego faktu i odebraniu od siostry zaświadczenia, że 15 litrów to już ho, ho i dawno temu, które ma mi teraz zastąpić migawkę - dałam się wreszcie wygonić do domu. Gdzie dotarłszy oczywiście padłam spać.
Jakoś tam w środku jednak wciąż się uśmiecham do świeżo pozyskanych uprawnień, więc kiedy dziś po treningu w szatni siedziałam ze znajomą i skarżyła mi się, że miała feralny dzień zakończony do tego bliskim spotkaniem z kanarem i przyjęciem mandatu - pochwaliłam się na ten tychmiast że mi to już nie grozi. Znajoma zaczęła pytać jak to, wyjaśniłam więc pokrótce że krwiodawstwo, uprawnienia itp. A w swoim kątku za szafkami siedziała przez cały czas jedna z instruktorek, dziewczyna spokojna do granic autyzmu, słynąca z tego że nie raz nie odpowiada nawet na pytanie, a nie pytana nie odzywa się nigdy. Po moim zwięzłym wyjaśnieniu znajoma krzyknęła "Co? Ty chyba nienormalna jesteś! Ja bym dawno umarła ze strachu przed igłą!"
Nie zdążyłam zripostować. Instruktorka jak duch wysunęła się ze swojego zakątka i nie patrząc na nikogo powiedziała spokojnie: "Może i nienormalna, ale niektórzy żyją dzięki takim jak ona. Na przykład ja. Pęknięcie śluzówki żołądka, cztery transfuzje. Dziękuję ci. Robisz świetną robotę, nie przestawaj" i nie czekając na niczyją reakcję wyszła. 
A mnie ze wzruszenia aż zatkało. Bo właśnie po raz pierwszy, a krew oddaję od 18 roku życia, stanęłam twarzą w twarz z kimś, kto powiedział że żyje dzięki transfuzji i mi dziękuje. Zawsze wiedziałam, że warto - ale teraz także zobaczyłam, dlaczego warto. I tak mi się nieprawdopodobnie ciepło zrobiło... 
Bo to właśnie o to chodzi. Bo moja krew może uratować czyjeś życie.

I Twoja, kochany czytelniku też. Więc może by pora zajrzeć w końcu do najbliższego RCKiKu;)?

poniedziałek, 4 lipca 2016

A pan mecenas drzwiami? Mąż

Znów eksmisja, no pecha jakiegoś do tych spraw o opróżnienie lokalu mamy.
Pozwana, nieco chudawa czterdziestolatka z siódemką dzieci -  sądząc po nazwiskach pierwsza piątka z jednym partnerem, szóste z drugim, siódme z trzecim, tylko jedno pełnoletnie.
Pozwana owoż, jak procedura każe, zeznaje o sytuacji majątkowej. Że ze względu na schorzenia (poważne) bezrobotna czwarty rok, zarejestrowana, bez prawa do zasiłku. Że zasiłki na dzieci pobiera, łącznie około półtora tysiąca, i to jedyne źródło utrzymania jest.
- A alimenty? - pyta sędzia.
A alimentów pani nie dostaje, i jeszcze musi ponad dwadzieścia nienależnie pobranych tysięcy zwrócić Funduszowi Alimentacyjnemu.
- Dlaczego? - pyta sędzia.
- Bo mój były mąż zabił mojego pierwszego męża a ja o tym nie wiedziałam. 

Cóż, jak widać nawet na sali sądowej zdarzają się rzeczy od których filozofowie bledną...
Zastanawiam się tylko, znając wysokość kwot przyznawanych przez Fundusz: przez ile lat pani nie zauważyła śmiertelnego zejścia jednego z ojców swoich dzieci i uwięzienia drugiego, skoro należności uzbierało się ponad 20 tysięcy?

sobota, 18 czerwca 2016

Patologia nie jedno ma oblicze...

Pamiętacie jeszcze domorosłego Greya z mojej lutowej notki o rasizmie literackim? 
Otóż ostatnio, zupełnie przez przypadek, jako że mój kontakt z Martusią niemal nie istnieje - dowiedziałam się, jaki był finał tego płomiennego romansu wszechczasów.
Wannabe Grey okazał się otóż... synusiem mamusi. 
Mamusia miała klucze do mieszkania i regularnie wpadała tam robić porządki pod nieobecność synusia, mamusia co niedziela czekała z obiadkiem więc niedziele musiały być święcie dla mamusi przeznaczone, mamusia wiedziała i umiała wszystko najlepiej. Synusiowi to nie przeszkadzało zupełnie i oczekiwał od otoczenia bezdyskusyjnej aprobaty takiego stanu rzeczy. Martusia zaś, wywodząca się z domu w którym ma zdrowe relacje z obojgiem rodziców, kiedy już jej pierwsze oczadzenie przeszło - aprobaty za nic okazywać nie zamierzała, gdyż wszechwładne panoszenie się mamusi mocno ograniczało jej przestrzeń życiowej partnerki. Rozmawiać z wanabe Greyem próbowała, rozmowy prowadziły dokładnie donikąd. Krach romansu i marzeń o wspólnej przyszłości nastąpił, kiedy wannabe uczęstował ją tekstem: "Ależ nie, nie mam zamiaru przedstawiać Cię mamusi, bo kiedy się dowie ile zarabiasz uzna, że jesteś ze mną tylko dla pieniędzy".
Podziwiam Martusię nie tylko za to, że od matury twardo zarabia na swoje potrzeby, a od rodziców pobiera wyłącznie dach nad głową, prąd, wodę w wannie i czasem jedzonko, całą resztę - w tym zarówno studia zaoczne jak utrzymanie własnego samochodu - zapewniając sobie samodzielnie.  Podziwiam ją przede wszystkim za to, że na takie dictum nie huknęła wannabe Greya co najmniej w ucho, a jedynie obwieściła mu gromko w którym kierunku i jak szybko ma się udać, po czym opuściła dzieloną z nim lokację. Wannabe próbuje co prawda odzyskiwać jej względy, ostatnio nagabywał ją z kwiatami kiedy była ze znajomymi w pubie, ale obwieściła mu ponownie, a potem zwierzyła mi się smutno, że chyba musi na razie od jakichkolwiek romansów odpocząć. 
Mam nadzieję, że szybko jej minie, bo niewątpliwie będzie to korzystne dla świata. 
I jakoś tak mniej więcej w tym samym czasie co smutną rozmowę z Martusią miałam ci ja na sesji sprawę...
Tu krótka dygresja: z moim Małym Sądem łączy mnie nie tylko podobny wiek, okulary, złośliwość i zwierzolubność. Przede wszystkim łączy nas fakt, że obie wychowałyśmy dorosłe dziś i studiujące córki bez pomocy ich ojców. W moim wypadku wytwórca Ryśka zmył się jeszcze przed jej pojawieniem się na świecie, w wypadku Małego Sądu mąż ślubny krótko po narodzinach pierworodnej rozwodu zażądał. Dlatego też obie mamy twarde zadki i niską tolerancję na pandy, czyli takich obywateli co to po "Pan da..." wyciągają łapki gdzie tylko mogą. Ja mam łatwiej, bo tylko protokołuję, ale Mały Sąd niestety musi orzekać merytorycznie i obiektywnie, także wtedy, kiedy na jej własnej sali rozpraw staje przed nią klasyczna panda.
Tak więc miałam ci ja na sesji sprawę. Sprawę o eksmisję małoletniej w imieniu której stawała matka jako przedstawiciel ustawowy - matka eksmisję orzeczoną już miała. Się więc owa matka stawiła. Nawet fajnie się prezentująca, skromna, ładnie ubrana, spokojna. I oświadczyła co następuje:
Tak, mieszkanie ma zadłużone, kwota zadłużenia przekracza pięćdziesiąt tysięcy złotych. Ale to rodzice zadłużyli mieszkanie, ona dowiedziała się o zadłużeniu dopiero po śmieci mamy, czyli trzy lata temu. W razie zasądzenia eksmisji wnosi oczywiście o przyznanie lokalu socjalnego, tylko bardzo prosi żeby pozostawić ją w dotychczas zajmowanym lokalu ze względu na dzieci (małoletnią pozwaną i drugą córkę lat piętnaście), żeby nie musiały zmieniać przedszkola/szkoły i środowiska, więc żeby zmienić status jej lokalu na socjalny, ona wie na pewno ze tak można, bo koleżance tak zrobiono, a jej lokal przecież wcale nie jest w dobrym standardzie. 
Tak prosiła, tak przekonywała, że aż popłakała sobie troszeczkę, biedulka, bardzo oczywiście przepraszając i uważając, żeby makijażu nie rozmazać. Dobrze, że choć ona się własną historią wzruszyła, ani Małemu Sądowi ani mnie do wzruszenia wcale nie było.
Pani bowiem oświadczyła również że:
- od kwietnia pracuje na ćwierć etatu osiągając dochód 1500 - 1700 zł miesięcznie;
- razem z nią i z córkami mieszka konkubent który pracuje na czarno w budowlance i osiąga około 2500 zł miesięcznie;
- rodzina jest pod opieką MOPSu, pobiera zasiłki i zapomogi celowe oraz stały zasiłek na dzieci w kwocie około 300 zł na jedno, czyli około 600 zł na obie;
- a z programu 500 + mają jeszcze 1000 zł miesięcznie;
- nie próbowała się dogadać w sprawie spłaty zadłużenia, bo przecież nie ona je zadłużyła tylko rodzice;
- konkubent ma ograniczoną władzę rodzicielską za znęty nad starszą córką i z tego też tytułu rodzina jest pod nadzorem kuratora;
- konkubent ma umierającą na nowotwór mamusię która ma własne mieszkanie, ale nie zamieszkają z nią bo się nie zmieszczą i nie będą mieli podstawowych warunków - mieszkanie ma jakieś 20 metrów kwadratowych i wychodek w podwórku. 
 Mały Sąd zgubił się w tej łzawej opowieści do tego stopnia, że w pewnym momencie zapytał po prostu: "Dobrze, to ile macie państwo miesięcznego dochodu? Cztery tysiące?" Na co pani z nieco urażoną minką odrzekła: "Cztery? Nie, nie ma mowy. Co najmniej pięć tysięcy!"

 Cztery osoby. Pięć tysięcy. Mieszkanie zadłużone na pięćdziesiąt tysięcy. 



czwartek, 26 maja 2016

A pan mecenas drzwiami? Dla odmiany - oknem

Zatrudniający mnie sąd zamieszkuje wielki, molochowaty, popartyjny, pięciopiętrowy kloc. Na samym czubku kloca mieści się mój były wydział karny, z moją byłą salą rozpraw tuż przy klatce schodowej, a piętro niżej - duża, ozdobna sala balowa... eee, pardon, konferencyjna.
W owej sali miał się odbyć wczoraj ostatni etap konkursu o zatrudnienie w sądzie na stałym etacie. Jako że, nie chwalący się, idzie mi jak dotąd całkiem sympatycznie, stawiłam się na sam początek konkursu, a wręcz akademicki kwadrans przed, i cupnęłam w kątku schodów przy sali coby jeszcze ustawy przejrzeć. Po chwili od mojego cupnięcia nadciągnął z naręczem segregatorów mój ulubiony długowłosy kadrowiec, przyjaźnie poradził żeby schować to bo w pytania i tak nie trafię i otworzył drzwi na salę. A z otwartych drzwi, wprost nad jego głową - coś wyleciało.
Ja zmartwiałam, nieco spłoszony nagłym przelotem kadrowiec zapytał czy to ptak, na co zgodnie z prawdą odpowiedziałam że nie. Nietoperz.
Nietoperz, gacek - maleństwo, jakieś 30 - 40 cm rozstawu skrzydeł, śmignęło w górę na szeroko rozpostartych skrzydłach. 
Śmignęłam za nim,
Siedzący pod salą rozpraw dwaj adwokaci z klientami na mój widok zawołali zgodnie "tam, tam poleciał, na tej ostatniej kamerze po lewej siedzi". Wchodzę w korytarz, paczam - faktycznie, zza ostatniej kamery monitoringu wystaje ciemne futerko.  No to do sekretariatu, dziewczyny zdziwione moim widokiem, wyjaśniam co się i dzieje i że może by tak kogoś z gospodarczego zawiadomić, niech przyjdą z drabiną i jakąś płachtą żeby nietoperza ratować, bo jest środek dnia, kupa ludzi, nieszczęście wisi w powietrzu. Dziewczyny nieco zdębiałe mówią że ok, zawiadomią. Wracam więc pod swoją salę, jestem z powrotem na szczycie schodów kiedy nietoperz, pięknym low passem wzburzając mi fryzurę, wpada z powrotem na klatkę i schodową i celuje w okno. 
Okno, jak to na ostatnim zakręcie klatki schodowej jest wielkie, od podłogi do sufitu, górna część i uchylona do wewnątrz i zaparta podpórkami.  Otwór tworzy spory, wyraźnie czuć z niego świeże powietrze, ale co z tego - nietoperz dolatuje do okna, ląduje na nim, i piskiem pazurków zjeżdża po szybie na dół ramy, żeby tam skulić się w nieszczęśliwą kuleczkę, przemyśleć szybko swój błąd i poderwać się ponownie do lotu. Zatoczywszy kilka kółek pod sufitem znów celuje w szybę, ląduje, zjeżdża po niej ze smutnym piskiem, chwilę odpoczywa i znów startuje. Po czym znów celuje w szybę.
W tym momencie na dole schodów stoi już pół mojej komisji konkursowej, z czego przewodnicząca nerwowo podskakuje pytając "Nietoperz? Skąd tu nietoperz? Naprawdę nietoperz?" zaś kadrowiec kojącym barytonem zapewnia ją że zawiadomił już odpowiednie służby. Na górze schodów stoją z kolei dwaj wspomniani adwokaci z klientami i wyrazami życzliwego zainteresowania na twarzach oraz trzy dziewczyny z wydziału karnego zaciskając kciuki i powtarzając wraz ze mną "Dawaj chłopaku! Celuj! Tym razem się uda!". Nietoperz zaś wytrwale krąży na trasie sufit - szyba, po każdym kolejnym pisku pazurków skracając ilość okrążeń pod sufitem, robiąc coraz dłuższe przerwy na framudze,  i ogólnie wyglądając coraz bardziej nieszczęśliwie. Za którymś kolejnym nawrotem celuje dla odmiany w dolną, zamkniętą szybę i kiedy ląduje na podłodze widać go w całej, niespełna półmetrowej okazałości, na co przewodnicząca komisji konkursowej reaguje kolejnym nerwowym podskokiem i schowaniem się za moimi plecami. 
Sytuacje zdaje się patowa i trwa już dobre kilkanaście minut - cierpnę wewnętrznie na myśl o tym, jak bardzo przemęczony i spanikowany musi być nietoperze miotający się tak w pełnym świetle zbliżającego się południa. Myślę coraz szybciej nad wyjściem z sytuacji, chyba trzeba będzie panów adwokatów poprosić o wypożyczenie którejś togi i próbować go w nią łapać, ale tyle się słyszy historii o nietoperzach przenoszących wściekliznę że wcale się nie zdziwię jak obaj odmówią, a wtedy co? 
Na szczęście za którymśnastym nawrotem nietoperz jakimś cudem wreszcie trafia w otwór okienny i rozpościerając szeroko skrzydełka odlatuje nad dachami, mniej więcej w stronę najbliższego parku. 
Oddychamy z ulgą.
Nietoperz uratowany, świat jest piękny, do rozpoczęcia konkursu mniej niż pięć minut, stres zniknął jak sen złoty. 
Wyniki do wtorku. Mam nadzieję, że to był mój szczęśliwy nietoperz...:)


środa, 27 kwietnia 2016

Nic dwa razy się nie zdarza?

Otóż nie zawsze i nie do końca, pani Wisławo.
Jakoś latem zeszłego roku dotarło do mnie, po długich bojach z awizowaną na stary adres przesyłką InPostu, pisemko z Prokuratury. Pisemko, informujące o wszczęciu postępowania, nic mi nie mówiło. Na szczęście pracowałam wtedy w Wydziale Karnym i miałam troszkę nieprzepisowych możliwości zasięgnięcia informacji. Zasięgnąwszy dowiedziałam się, że zostałam pokrzywdzona usiłowaniem. Usiłowaniem kradzieży pieniędzy podczas wypłaty z bankomatu konkretnie. Przedsiębiorczy, i - sądząc po nazwisku - bardzo śniady obywatel umyślił sobie bowiem zainstalowanie na szparze banknotowej mojego ulubionego urządzenia nakładki z klejem, która w założeniu miała przechwytywać wypluwane pieniążki. Założenie zrealizowało się kiepsko, bo poszkodowanych faktyczną kradzieżą wyszło kilkunastu, poszkodowanych zaś usiłowaniem, czyli takich którzy bez strat na koncie przepuścili swoje karty przez bankomat w okresie zainstalowania nakładki - kilkudziesięciu. 
Dowiedziawszy się przestałam się sprawą interesować. Jedynie przez jakiś czas wytrwale próbowałam nie korzystać z trefnego bankomatu, jednakże wobec faktu że jest po prostu dla mnie najwygodniejszy, bo położony idealnie po linii prostej na przystanek tramwajowy, bez konieczności zmiany stron ulicy nawet, i do tego jako BPS płaci dwudziestozłotówkami, czyli moim podstawowym źródłem utrzymania - uległam. No bo w końcu skoro raz coś nie wyszło, to wobec ilości bankomatów w okolicy i na świecie szanse że nie wyjdzie drugi raz w tym samym bankomacie -  wydawały mi się bliskie zeru.
O ja naiwna...
W poniedziałek, jak to w poniedziałek, wlokę się o 7:00 noga za nogą w stronę tramwaj, usiłując otworzyć oczy. Na widok bankomatu przeciera się do mojej świadomości myśl, że skoro na koncie mam ostatnie dwadzieścia złotych a w lodówce światło, to lepiej pieniążek wyciągnąć teraz, bo jak nie spotkam dwudziestek w PKO w centrum handlowym będzie krótko. Podchodzę więc do ściany, zapodaję kartę, wbijamy PIN, zamawiam kwotę i czekam. 
Czekam.
Czekam.
W słuchawkach kończą mi się już wiadomości na Muzo, a ja wciąż czekam. Bankomat uparcie prezentuje ekran zwrotu karty oraz zamkniętą szparę banknotową. Szturchnięty zaś delikatną prośbą o anulowania transakcji - kartę odpluwa, gotówki nie, i radośnie wraca do ekranu startowego. 
Zaś poproszony ponownie o podjęcie pieniążka informuje mnie, że na koncie nie mam środków.
Do pracy, dzięki ruchomemu jej czasowi, zdążyłam. Pieniądze pożyczyłam od koleżanki z sąsiedniego biurka. Panna z infolinii bankomatów trzy razy usiłowała mi wytłumaczyć, że pieniędzy mi nie odda bo się zaksięgowały. Dopiero za czwartym moim tłumaczeniem że ja nie chcę żadnych pieniędzy tylko awarię bankomatu zgłosić łaskawie obiecała przekazać zgłoszenie do działu technicznego. Na szczęście pani z infolinii banku przynajmniej była uprzejma. 
We wtorek przyszła wypłata i oddałam od ręki dług honorowy (że przy okazji wydałam ponad pięć dych na różne kolorowe rzeczy do oczu na promocji w Rossmannie to inna rzecz).
Co do bankomatu - zastanawiam się, czy opłaca mi się testować go na okoliczność "do trzech razy sztuka"... ?


czwartek, 21 kwietnia 2016

Znowu

Miała być, jak zwykle, zupełnie inna notka, ale...
2016  - wyjdź stąd wreszcie. I nie wracaj.
A ja... Już nigdy nie będę miała innych Książąt przed Tobą...

niedziela, 27 marca 2016

Przy stole

Nasz najsmutniejszy ze światów przetrwał już Nowy Jork, Londyn, Paryż - a kilka dni temu musiał przetrwać Brukselę.
Wiadomość o tym, że znów wybuch zaskoczyła mnie w pracy. Jak to ja - robotę odłożyłam na zaś, jedną ręką przewijam twittera w telefonie, drugą odświeżam tvn24 na służbowym internecie żeby jak najszybciej zebrać podstawowe dane o sytuacji kryzysowej.  Za mną radio na Zetce puszcza co pół godziny specjalny serwis informacyjny. Przede mną zaś Ania a za mną Kasia - tuż nad moją głową ustalają, czy zapłacą nam jakieś dodatkowe pieniądze na święta, a ustaliwszy że raczej nie - płynnie przechodzą do omawiania świątecznego menu, robota zaś im w łapkach aż furczy.
I trochę dziwnie się poczułam. Czy to ja jestem histeryczką, do tego leniwą, dla której byle wybuch na byle lotnisku jest pretekstem do odpuszczenia sobie wszystkiego i powpadania w panikę a dziewczyny są normalnymi żonami i matkami? Czy może jednak to ja jestem świadomą obywatelką Europy zainteresowaną czymś więcej niż czubek własnego nosa a one to małe domowe kurki? 
Nie mnie oceniać. Jednakże ktoś z nas ewidentnie nie pasuje do tego najsmutniejszego ze światów. 
Miałam zamiar sprezentować Wam jakąś fajną pisankę, ale z powodu ogólnie refleksyjnej zadumy przy świątecznym stole powiem tylko - bądźcie dobrymi jajami!

sobota, 19 marca 2016

Powrót Diabła

Miłość niejedno ma imię, a Moja Gładka Połowa (już nie taka zresztą gładka, irokez podrósł do rozsądnego rozmiaru. Moja Gładko Najeżona Połowa?) niejedno alter ego internetowe hoduje. Skoro obiecałam dawać znać to niniejszym anonsuję, że po przypadkowym odesłaniu w niebyt Hrabonszczy (i Futuropy przy okazji) wspomnianego wcześniej mego osobistego narzeczonego o wielu internetowych tożsamościach można tym razem czytać tu:
http://diabelporuta.blogspot.com
I komentować, żeby nie był smutny. Bo smutny diabeł może przynieść opłakane skutki...

piątek, 4 marca 2016

Uwaga, awaria. Taka awaryjna, serio.

Na prośbę Mojej Gładkiej Połowy chciałabym przekazać wszystkim p.t. Czytelnikom jego blogów - Hrabonszczy i Futuropy - że wczoraj, w przypływie pomroczności jasnej skasował swoje konto google, a wraz z nim oba blogi. 
Przyczyn racjonalnych brak. 
O jakiejkolwiek zmianie powyższego status quo, czyli wirtualnego nieistnienia MGP, będę informować jak tylko podejmie on jakieś decyzje co z tym fantem.

sobota, 13 lutego 2016

Jestem rasistą

Nie, nie zaczęłam nagle ganiać z młotkiem za licznymi w mojej okolicy osobami o śniadej karnacji (akademiki dwóch uczelni), spokojnie. 
Jestem rasistą literackim.
Parę tygodni temu siostra przyjaciółki szykując się na jakąś imprezę wymagającą obdarowania organizatorki zapytała, czy zaproponowałabym jakąś książkę na prezent. Tylko nie fantastykę, bo obdarowywana nie lubi, może coś lekkiego, psychologicznego?
A mnie nieco zatchło. Gdyż uświadomiłam  sobie że nie mam pojęcia, co zaproponować. Jeśli ktoś na dzień dobry wyłącza ze stawki fantastykę i nie będące wszak lekkimi kryminały to ja nie mam pojęcia, co jest na rynku, co się czyta, co warto czytać... Od wielu lat dobieram książki według własnego gustu, który najwyraźniej, o rany, jest mocno niszowy i absolutnie nie czyni ze mnie osoby oczytanej...
Na szczęście sytuację uratowała Milva czytająca wszak wszystko co się na kindlu zmieści, podrzuciła trzy tytuły z których jeden wybrany został i uznanie obdarowanej zyskał. 
Ja zaś mocno się zastanowiłam, czy powinnam popaść w kompleksy. I wyszło mi że nie koniecznie, bo może i nie jestem na bieżąco z szerokim rynkiem wydawniczym, ale ze swoją wąską półką a i owszem.  A to już coś. Chylę czoła przed ludkami znającymi się na literaturze popularnej, ale na moim podwórku - ciasnym ale własnym - to ja oczekuję ukłonów. I na ogół, nie chwaląc się, otrzymuję;)
Niemniej temat właściwego doboru lektur pozostał, tym razem za sprawą Martusi. Urocza, inteligentna, aktywna dziewczyna - bardzo młoda przy okazji, co nie jest bez znaczenia - pożyczyła sobie od naszej wspólnej koleżanki z pracy jakąś książkę, którą ta bardzo mocno jej zachwalała. Książkę z serii "porno dla mamusiek", "jak Kowalska wyobraża sobie BDSM", vel "50 Shades Of Grey Inspired", oczywiście pierwszą część trylogii, tytułu szczęśliwie nie pomnę. 
No i Martusia popłynęła.  Niemal codziennie musiałam słuchać jęków i westchnień jaka książka jest wspaniała, jak pięknie napisana, jaki tworzy fenomenalny klimat i jak trudno się od niej oderwać w autobusie. Parę razy nie powstrzymała się przed streszczeniem mi co wspanialszych scen - już to jak bohater zabrał bohaterkę na spotkanie biznesowe, położył nagą i skrępowaną przed kontrahentami i zabronił dotykać, a jak jeden nie wytrzymał i dotknął to dał w pysk, lub jak  bohaterka, znów związana, radośnie oddaje się bohaterowi a na to wchodzi jej brat... Sceny te były mi opisywane jako piękne i inspirujące, a fakt że w tym samym czasie przychodząc do pracy demonstracyjnie kładłam na szafce najpierw "Długi film o miłości" Hugo - Badera a potem "Wampira z Zagłębia "Semczuka - starannie ignorowany.
Cóż, o gustach nie ma dyskusji, jedni znaczki hodują inni rybki zbierają, co ja się będę wtrącać. Na wszystkie zachwyty grzecznie odpowiadałam "Ja, mhm...", a Martusia zachwycała się dalej. Aż wreszcie, będąc jeszcze w trakcie lektury, Martusia poszła na randkę. Jedną, potem drugą, potem do łóżka, potem trzecią, potem zaczął być negocjowany temat spędzenia wspólnej nocy, gdyż facet starszy od niej o prawie 10 lat mieszkanie własne posiada, a i owszem. Nie moje łóżko, nie wnikam. Tylko Martusia, aktywna na pograniczu ADHD nagle zaczęła odpuszczać nasze wspólne treningi fitnessu, preteksty podając naprawdę tak dziwne, że to że chciała mieć czas dla faceta biło po oczach. W międzyczasie zamiast książką zaczęła się zachwycać facetem. Że wysoki, i taki męski. I zapytał ją czy chciałaby pójść do kina, na co ona uczciwie że kina nie lubi, a facet "To polubisz, bo mam darmowe bilety", i to takie wspaniałe było, bo on taki silny jest, i to cudownie móc czasem przy facecie nie myśleć...
Tu już "Ja, mhm..." nie przeszło mi przez gardło.
Po prostu zamilkłam definitywnie. Bo uznając prawo do myślenia za swoją konstytucyjną własność z której mogę zrezygnować tylko kiedy ja tego chcę oraz związek partnerski oparty na wzajemnym zaufaniu i szacunku, także do zdania partnera który ma prawo się ze mną nie zgodzić, za ideał związku do którego dążę całe życie - obawiałam się, że zabiję ją śmiechem skuteczniej, niż panna Justyna Zygmunta Korczyńskiego w serialu "Nad Niemnem".
Tematu już nie kontynuujemy, zresztą i rozmawiamy ze sobą coraz mniej, a ja się smutno zastanawiam: czy gdyby Martusia spotkała faceta kiedy indziej, nie świeżo po lekturze "wspaniałej" książki o "związku" opartym na dominacji silnego samca nad głupią samicą to tak samo cudownie byłoby jej przy nim nie myśleć? Czy może jednak zachowałby się jak panna Justyna, czego mówiąc szczerze spodziewałabym się po znanej mi Martusi która "wspaniałej" książki nie przeczytała?
Dlatego twierdzę, że niektóre książki bywają szkodliwe. Po prostu złe.
Dlatego jestem rasistą literackim.
I czytam sobie "Ginekologów" Thorwalda, których z tego miejsca serdecznie chciałabym polecić.
A co do Grey i wyrobów mu pochodnych - najbardziej dosadny pogląd wyrazili kibole z mego Pięknego Miasta zapraszając go do słynnej kibicowskiej wojny na wrzuty na murach:


sobota, 30 stycznia 2016

Suknia ślubna

Dlaczego nie można mnie i Martusi puszczać samych na złe fitnessy? 
Bo mamy zbyt oryginalne pomysły.
Wybieram się za mąż. Jak przy każdej tego typu uroczystości istotna wielce jest kwestia tego, co na siebie włożyć. Odkąd powitałam nowiutką ramoneskę kupioną przez MGP na charity radosnym kwikiem "Będzie do ślubu" - co zostało chętnie zaakceptowane - dręczył mnie pomysł, coby suknię na Ten Dzień posiadać równie oryginalną.
Na pewno wiedziałam, że musi być ciemnozielona. To zostało postanowione już wiele lat temu, kiedy zamążpójście samotnej matki z pyskatą córą wydawało mi się rzadsze niż skalny smok, ale gdyby jednak - to wiadomo, że w białej wygłupiać się nie będę, śliczna, butelkowa zieleń zaś zawsze była jednym z moich podstawowych kolorów. 
Początkowo planowałam, że zielona suknia powinna być z tych odcinanych pod biustem,w bezpiecznym stylu edwardiańskim, ale jakiś czas temu uzyskałam informację o dziewczynie, która przepięknie szyje w stylu pin - up, a że mam wielką słabość do tego stylu, który z każdej potwory zrobi kobiecą kobietkę wersja robocza głosiła - zielona, krótka, na szerokiej halce, pin - upowa.
Ale życie weryfikuje nawet najdłużej dopieszczane zamysły.
Jako się rzekło - wybrałyśmy się z na zupełnie nowe zajęcia fitness. Przyjechałyśmy za wcześnie, i nieco tym wytrącone z równowagi zwróciłyśmy wreszcie uwagę na fakt, że piętro pod naszym klubem zajmuje olbrzymi sklep z używanymi ciuchami. Idziemy zatem pozwiedzać. 
Sklep jak sklep, tyle że duży. Ciuchy średnie, ale zapewne mocno przetrzepane, bo z rozpiski sklepowej wynika, że nowa dostawa pojutrze.  Łazęgując dla zabicia czasu docieramy pod okno - a tam wysoki stojak ze ślubnymi kieckami. Od niechcenia się przyglądam, większość to bezowate bezy, ale nie wszystkie. Proponuję więc, żeby po zajęciach jeszcze tu wrócić, przyjrzę się bliżej i może mnie co zainspiruje, Martusia wyraża łaskawą akceptację.
Zajęcia okazały się tamtego dnia po prostu wstrętne. Nijak nie zorganizowane, a przez bitą godzinę nie udało mi się nawet rozgrzać. Nadpobudliwa Martusia chciała wychodzić już w połowie, w sumie żałuję teraz że ją zatrzymałam, bo obie totalnie zmarnowałyśmy czas. Złe jak osy wypadłyśmy wreszcie z klubu i zarządziłyśmy powrót do ciucholandu coby się pocieszyć. Ja od razu wbiłam do ślubnych, i oglądam sobie te nie - bezowate. Wybrałam jedną, z ładnym gorsetem i dwuwarstwowym trenem, na oko sporawą. Ładna jest, przymierzę, a co mi szkodzi. 
Suknia okazała się spora ale nie aż tak, do dopięcia się w gorsecie zabrakło dobre 20 cm. Martusia wetknęła głowę do przymierzalni, obśmiała się, po czym w ślad za głową wetknęła drugą suknię mówiąc "To spróbuj tą, mnie się bardziej podoba i powinna pasować".
Spróbowałam. Pasowała. Ha, nawet za duża była, co przy moim rozmiarze nie jest częste. 
Zwinęłam ją więc w kłębek i udałam się do kasy celem ustalenia ceny. Dowiedziałam się, że spod większości tutejszych promocji akurat suknie ślubne są wyłączone, nie da się ich kupić jej na przykład jutro za złotówkę. W zasadzie promocyjnie da się ją kupić tylko dziś, za 50% ceny metkowej.
Szybka kalkulacja sił na zamiary sprawiła, że sięgnęłam po portfel. No bo tak na wszelki wypadek, jakby inne opcje zawiodły, przeróbka i upranie tej wyjdzie taniej niż uszycie nowej, bla bla bla...  
I tak o to za szaloną kwotę:
Stałam się właścicielką skromnej, bezpretensjonalnej acz rozwojowej sukni ślubnej:
Normalnie interes życia;)

 

czwartek, 14 stycznia 2016

Niech ktoś zatrzyma świat...

... ja wysiadam. 

Kiedyś napisałam, że kiedy odchodzi ktoś utalentowany zostawia po sobie dużo większą pustkę niż zwykły zjadacz chleba, bo zabiera ze sobą także to wszystko, czego już nie stworzy.

Nadal tak myślę, tylko... Mam nadzieję, że to na długo będzie już ostatnie wideo. Bo trochę strach, kiedy los się aż tak rozpędza, i nie robiąc nawet przerw na nabranie powietrza dziurawi nasz najtrudniejszy ze światów jak ser. A za każdym razem kiedy zabiera sobie kogoś z kim się wychowałam, kogo podziwiałam - zostawia coraz mniej czasu mnie samej.

Więc z samej głębi kolejnej dziury chciałabym bardzo, bardzo mocno podziękować Głosowi Boga, Alanowi Rickmanowi.





wtorek, 12 stycznia 2016

Jak WOŚPować to tylko w Warszawie, w Warszawie...

Wiele razy już chwaliłam się - tak, lubię się tym chwalić - że wszyscy troje jesteśmy silnie związani z ideą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Co prawda przez ostatnie parę lat nie mamy czasu/możliwości/chęci/okazji działać czynnie, ale bierne wsparcie zapewniamy po prostu odruchowo.
W tym roku, w ramach walki z mentalną biedą i mizernymi atrakcjami muzycznymi Finału w naszym Pięknym Mieście padło hasło"Warszawa".  Koncertu bowiem chciało nam się przeokrutnie. Kilka dni trwało oczywiście rozważanie wszelkich za i przeciw i załatwienie zwięzłej pożyczki na transport und atrakcje, ale kiedy nadszedł właściwy czas - znalazłyśmy się dokładnie tam gdzie trzeba. Czyli - o tu:
Wśród wykonawców zaproszonych pod PKiN decydujące dla naszego przybycia były się dwa czynniki. Pierwszy to Oberschlesien.
Świeżo przeze mnie odkryci panowie posiadają kilka niezaprzeczalnych zalet, wśród których najważniejsze są: ciekawa nuta inspirowana silnie Rammsteinem i śląskie teksty (tak, to ci od furgającego na lufcie szmaterloka). Nie mogłam pominąć okazji zobaczenia ich na scenie zaledwie parę tygodni po tym, jak ich obie płyty zdominowały mój odtwarzacz. Zobaczenie pozwoliło się przekonać o kolejnych zaletach, wśród których najważniejsze są: piękna energia i charyzmatyczny wokalista:
Drugi zaś to oczywiście Afromental.
Panowie z Afro od pierwszego wejrzenia skradli moje serce doskonałą muzyką, wielkim poczuciem humoru, nieludzką energią sceniczną i dredami gitarzysty. Jestem ich fanką d0 tego stopnia, że z dumą noszę koszulkę AfroGangu, wcale nie dlatego że kupiłam ją na przecenie w Empiku. Nie pomijam też żadnej okazji żeby zobaczyć ich na żywo - nawet jeśli muszę w tym celu pokonać 140 km. A jako że od niedawna testuję nowego - używanego Nikona, dodatkowo okropnie świerzbił mnie obiektyw. Z poniższym rezultatem:


Piękna więc niedziela za mną: szatańska - fitnessowo - wegetariańska, kreatywna i bardzo, bardzo muzyczna.

Tylko że po niedzieli nastał poniedziałek. I znowu rano - tym razem w tramwaju wiozącym mnie do pracy wprost z dwocra Widzew, bo miły pobyt naciągnęłyśmy ponad wszelkie granice rozsądku - otwieram twittera. I znowu widzę post mojego ulubionego grafika informującego wszechświat że nie żyje Dawid Bowie.
Popłakałam się. Tak po prostu, tak jak siedziałam w tramwaju. Dlaczego Wielcy zawsze odchodzą dwójkami? O ile Lemmy'ego podziwiałam, o tyle w Dawidzie, po "Absolute Beginners" byłam zakochana wielką, jedenastoletnią miłością. I jakoś tak dobrze było od czasu do czasu zobaczyć go czy posłuchać. Po prostu.
Bardzo za mną chodzi najbardziej chyba niepoważny kawałek w jego karierze. Ale za to świadczący o tym, że Ziggy Stardust miał również ogromne poczucie humoru. Takim chcę go zapamiętać, i takiemu powiedzieć
"Dziękuję"