piątek, 22 listopada 2013

Polityka prywatności

Moja Gładka Inaczej Połowa, odkąd pamiętam, ma spiskową teorię, że w internecie szpieguje każdy, a zwłaszcza Google. Nieco mnie to śmieszyło a nie co złościło do wczoraj. Wczoraj wyszło na to, że chyba ma rację.
Otóż oprócz MGIP mam jeszcze trzy konta mailowe, konto na twitterze, telefon z Androidem i Eks Niewiernego Kutasa. Pierwszy mail jest na gmailu, założony na moje prawdziwe dane - służy do wszystkiego. Drugi mail również na gmailu, również na prawdziwe dane - do korespondencji oficjalnej. Trzeci na gazecie, całkowicie anonimowy - służy do spamu oraz mam na nim założonego twittera. Niestety, poczta gazety działa na silniku gmaila. Z Eks Niewiernym pisałam tylko z pierwszego maila, dwóch pozostałych adresów nie zna. Drugiego i trzeciego maila mam podlinkowanego na stałe w telefonie, w którym oprócz tego urzęduje twitter. I wczoraj dostaję na twitterze powiadomienie, że Eks Niewierny założył sobie właśnie konto...
Wygląda na to, że korzystając z tego, że dwa maile mam na tym samym telefonie, do tego androidowym, Google połączyło mi je w jeden, dorzucając trzeci na te same dane. No inaczej wyglądać nie chce.A zatem każdy, kto ma mojego pierwszego maila - lekko licząc z ćwierć Polski - jak tylko zaloguje się na twittera dostanie mój namiar....
Proszę państwa - tak właśnie wygląda nasza prywatność w sieci. Polecam nie popełniać już mojego błędu. Anonimowość jest, zaraza, rzadsza niż skalny smok...

środa, 13 listopada 2013

O kibicowaniu przemyśleń parę...

Na wstępie: wszystkich, którzy uważają, że najlepszy mecz to ten przed telewizorem, z piwkiem w ręku - upraszam o znalezienie sobie innej lektury.
Do ad remu:
Siatkówkę kocham wiernie, choć z przemienną intensywnością od pamiętnych Mistrzostw Europy 2003 wygranych przez polskie Złotka. Przez dziewięć lat udawało mi się być przed tym telewizorem w miarę na bieżąco - w czym spora zasługa Ryśka, który będąc kotem obrotnym, doręczał mi świeże newsy na bieżąco i pilnował terminarza ważnych meczów.
W ubiegłym roku, po przeprowadzce do Pięknego Miasta po raz pierwszy trafiłam na mecz na Atlas Arenie. Jak dziś pamiętam, że Budowlane grały z Impelem Wrocław i nie bardzo jeszcze wiedziałam, w który punkt boiska patrzeć. Ale odkryłam, że mecz na żywo to zupełnie inny mecz - i zostałam szalikowcem.
Uwielbiam emocje, jakie daje sport i uwielbiam kibicować na żywo mojej drużynie - krzyczeć, śpiewać, i skakać pod sufit po zwycięstwie. Wcale a wcale nie wstydzę się wywijać szalikiem wprost w kamery Polsatu (oni mają wyłączność na transmisję obu polskich najwyższych lig). Daje mi to niezapomnianą i nieprawdopodobna radość i już.
Na siatkarskich halach kibice odgrywają bardzo dużą rolę. Zwłaszcza ci zorganizowani w Kluby Kibica konkretnej drużyny. Zupełnie inaczej niż nieogarnięte wrzaski brzmi doping zorganizowany i prowadzony. KK najczęściej mają na składzie co najmniej jeden bęben i zapiewajłę, który zarzuca odpowiednią w danym momencie przyśpiewkę. Ponadto dopingiem zorganizowanym rządzą proste zasady. Najważniejsza: na hali nie obrażamy drużyny przeciwnej. Po meczu czy przed można sobie pośpiewać co chcąc, ale na hali  śpiewamy z całej siły dla swoich. Druga ważna: mecz to konkurs "kto głośniej" z jednym wyjątkiem - KK gości musi się przywitać, wtedy KK gospodarzy siedzi cicho. Miejsca pomiędzy dwoma KK na hali to zawsze jest prosta droga do ogłuchnięcia...
Na co dzień obserwuję na Atlasie KK Budowlanych Łódź. Urocza, nieco pryszczata banda gimnazjalistów o umysłowości typowo gimnazjalnej przede wszystkim kocha się zbiorowo w co ładniejszych siatkarkach - ale jest. Nie umie również za dobrze obsługiwać megafonów - ale jest. Najczęściej chłopaki śmieszą mnie do łez - ale na pewno nie można im odmówić serca i energii. Dobrze, że wyładowują ją na hali, a nie lejąc się gdzieś po paszczach czy chlejąc bimber. Może dzięki temu wyrosną z nich ciut fajniejsi faceci?
Od święta bywam na Hali Energia w Bełchatowie i tam spotykam zjawisko zupełnie innej klasy. Skrowy KK to ludzie w wieku moim i bardziej, licealistek tam ledwie parę. Zapełniają sobą cały sektor, przez cały mecz stoją, a po wygranych setach zbiorowo przybijają sobie piątki. No i ani na chwile nie milkną. Idealizowałam ich nieprawdopodobnie aż do sobotniego El Classico Skra/Resovia kiedy to od jednego z łysawych panów usłyszałam, że skoro nie mam na sobie klubowej koszulki nie mogę stać w ich sektorze... I wtedy coś pękło, aż mi łzy w oczach stanęły. Najwyraźniej bycie wspaniałym kibicem nie wyklucza bycia chamem - nikt ze słyszących dialog członków KK nie stanął w mojej obronie, choć szalik klubowy miałam elegancki...
A przy okazji El Calssico zaobserwowałam też KK Resovii Rzeszów  - który po przegranym przez swoją drużynę meczu nie odezwał się ani słowem tylko zwinął bęben i uciekł z hali. Toć nawet gimbaza Budowlanych zaśpiewałaby "Dzięki za walkę, dziewczyny dzięki za walkę" - a po tych tylko przeciąg został, choć zawodnicy jeszcze rozciągali się na boisku. Ciekawe, co wtedy myśleli, patrząc na żółto - czarnych pszczelarzy przybijających piątki ze Skrą.
Budowlanym życzę dobrze na przyszłość, Skrze zazdroszczę - Sovii współczuję.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Raport z oblężonego miasta

Właśnie tak brzmią dzisiejsze informacje - jak raport z oblężonego miasta.
Płonie tęcza na Pl. Zbawiciela...
Strażaków obrzucono kamieniami...
Na Pradze w starciu z manifestacją ranni dwaj policjanci...
Marsz Wolności właśnie zdelegalizowano, ale manifestanci idą dalej...
Płonie Ambasada Rosji obrzucona koktajlami Mołotowa... 
Granaty hukowe i race odpalane na peronach Dworca Centralnego

O taką niepodległość walczyli nasi przodkowie? O wolność demolowania wszystkiego i wszystkich? I w imię czego, w imię, kurwa, czego???

W dniu Święta Niepodległości głęboko i boleśnie wstydzę się, że jestem polką.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Eska Rock

Na jutrzejsze urodziny Eski Rock szykujemy się z Ryśkiem (a.k.a. Myszą) już dobry miesiąc - no bo zaproszenia trzeba wygrać, i w ogóle. Dziś, w wigilię tej zacnej Imprezy spędzam czas na lekturze wydawnictwa przygotowanego w urodzinowym prezencie przez słuchaczy - i chichram się jak tchórzofretka. Szkoda, że nie załapałam się do onego wydawnictwa z moją historią o tym, jak to się w ER wygrywa - może załapię się za rok, a na razie opowiem Wam.
Otóż w moim przypadku dowcip z wygrywaniem czegokolwiek drogą telefoniczną polega na miejscu pracy. Jak się jest inteligentnym przedłużaczem do słuchawki to dzień roboczy ma się ściśle rozliczony, określoną ilość minut na przerwę, określona na pilne potrzeba - a przez resztę czasu należy murem przy własnym stanowisku być do dyspozycji dzwoniących.
Pół biedy zatem, kiedy w drodze do czy z pracy puszczę sobie smsika do Prowadzącego i wiem, że odpowiedź będzie najdalej w trzy piosenki. Gorzej z konkursami, w których termin radiowego telefonu jest absolutnie losowy...
Jakoś na wiosnę siedzę sobie w pracy mojej rósioffej, a tu pod łokciem miga wyświetlacz wyciszonej komóry. Numer prywatny. Ki ciort? Pewnie mama MGIP, ona ma zastrzeżony, coś chce a się do syna nie może dodzwonić.  Odbieram. Miły, męski głos zagaja "Dzień dobry, dzwonię do pani w sprawie służbowej". Pierwsza myśl - jak w sprawie służbowej to dlaczemu na komórę nie stanowisko pracy, co? Odpowiadam ostrożnie, że słucham, w czym mogę pomóc. Na co miły, męski śmiech przerywa rozmowę na dłuższą chwilę, a kiedy właścicielowi radość przechodzi objawia, że jest otóż z Eski Rock, nazywa się Wendro, i chce mi wręczyć płytę Alice In Chains w podziękowaniu za udział w rockowym ekspercie (fajne ustrojstwo, co jakiś czas podsyłają listę piosenek a Ty się o nich wypowiadasz, m. in na tej podstawie robią potem playlisty). Ja cała przerażona przerzucam się na status po rozmowie i uciekam z sali, żeby nikt się nie zorientował, jakąż to niedopuszczalną rzecz czynię - pewnie by słowa nie rzekli, ale zaskoczony człowiek dział trochę irracjonalnie. W każdym razie tamta pierwsza z Wendro rozmowa była krótka i okropnie nerwowa z mojej strony, niemal język mi skołkowaciał. Aż dziw, że nie pozostawiła w moim rozmówcy przekonania o moim nieuleczalnym ograniczeniu umysłowym...
A potem nadeszły właśnie urodziny, i z ich okazji lista Kultowa 500. Cały październik można było głosować, a w ostatnim tygodniu na antenie miało być odliczanie kolejnych utworów i nagradzanie tych słuchaczy, co najfajniej swoje głosy uzasadnili. Głosowałam dziarsko, co dzień po parę pomysłów wędrowało, po 100 oddanym głosie sama sobie powiedziałam, że koniec - bo do 200 już nie zdążę, choć piosenki jeszcze były w głowie. 
Odliczanie zaczęło się w sobotę. Od telefonu Radka do Ryśka i płyty Pearl Jam za głos oddany na piosenkę Florence and the Machine z "The Vampire Diaries". Bardzo dobry początek, prawda? W niedzielę siedzę w pracy, komórka pod ręką. Ale trzeba było polecieć do kierownika z jakąś sprawą klientki, i ferworze tej sprawy załatwiania oczywiście komórka została na biurku. Nie było mnie dwie minuty, akurat spojrzałam na zegar. Wracam - nieodebrane, numer prywatny. Zbladłam. Szyki sms do Ryśka co się dzieje na antenie - jest Aga, a przez chwilą poleciały po kolei dwie moje piosenki, "Purple Rain" i "Celina". Masakra! No to mail do Agi "Napisz proszę, że nie dzwoniłaś" i od razu odpowiedź "Dzwoniłam, czekałam strasznie długo". Omal się nie rozpłakałam pisząc Adze pokajanego maila jak mi wstyd, i że to przez pracę. Na poczcie cisza, zupełnie nie kojarzę o czym rozmawiam, tak mnie stres żre. Po dwóch godzinach wreszcie odpowiedź - Aga już schodzi z anteny, ale mam czekać, bo mój numer nadal jest w puli i może kolejny prowadzący coś wybierze. No to uff, uratowana, nie przefrajerzyłam.
Poniedziałek - cisza. We wtorek wolne, więc posyłam Wendro kokieteryjnego maila o rozmowie Krzysia z panią od drzemki - ot tak tylko, żeby się przypomnieć. Cisza. Środa - cisza, cały dzień smętnie patrzę w wyświetlacz jęcząc, "Czy oni wią, jak ja pragnę żeby zadzwonili?". Czwartek - ostatni dzień odliczania, i po 14 zaczyna się pierwsza dziesiątka z nagrodami w sprzęcie elektronicznym. A ja znów w pracy, z telefonem utkniętym za stanikiem żeby go na pewno nigdzie nie zostawić...
I krótko po 12 na wyświetlaczy wymarzony "Prywatny". Przerywam rozmowę, obiecując oddzwonienie za 5 minut (klient się chyba obraził, dotąd mnie odbiera, straciłam sprzedaż, ale chust tam), zarzucam przerwę, wybiegam do pokoju socjalnego. Na linii Wendro w sprawie mojego głosu na "Wehikuł czasu" Dżemu. Cała szczęśliwa zwijam się na parapecie, żeby na pewno nie stracić zasięgu i rozmawiam tym razem spokojnie i pewnie. Wchodzimy na antenę, mówię parę słów o Ryśku, żartujemy z ogniskowej gry na gitarze, Wendro robi mi dużą przyjemność pamiętając z maili, gdzie pracuję, zapowiadam piosenkę. Tym razem jestem z siebie nawet zadowolona. Na pozaanteniu proszę Wendro o podmiankę płyty i koszulkę XL ale nie chce się zgodzić. Rozśmiesza mnie za to propozycją sprzedaży drugiego Pearl Jamu na Górniaku - skąd diabelec wie, że ja przy Górniaku mieszkam? W końcu chust, nie chodzi tylko o nagrody - w tym momencie najważniejsze, że Wendro zadzwonił, z wielkim uśmiechem, już uspokojona że oni wią - wracam do pracy. 
Mija niewiele ponad 2 godziny, pracuję sobie w najlepsze - aż tu koło łokcia wibruje mi telefon i znów prywatny na wyświetlaczu. Co jest? Aha, już po rozmowie napisałam do Wendro maila w sprawie wpisu na listę gości koncertu, on nie lubi odpisywać to pewnie oddzwania.  Tym razem po chamsku przerywam rozmowę w pół własnego słowa i odbieram.
I wita mnie radosna wrzawa w wykonaniu Bisiora i Anny. "Cześć, tu Eska Rock, czy Ty wiesz, po co my dzwonimy?" "Zapewne w związku z 500?" - dukam. A może bełkoczę, sama nie wiem, w stuporze żem totalnym. Zaledwie przed chwilą rozmawiałam z Wendro, a oni znowu dzwonią, jakim cudem...?
Okazuje się, że chodzi o "Stairway to Heaven" Led Zepp, i moje uzasadnienie "Jeśli w niebie czeka na mnie taka muzyka to ja mogę umierać". Piosenka zajęła właśnie trzecie miejsce w Kultowej. Niemal płacząc informuję, że jestem totalnie zdenerwowana - chyba Anna śpiewa "Nie płacz Ewka" i wszyscy każą mi oddychać głęboko. Wciśnięta głęboko w boks - znów ten irracjonalny lęk żeby nikt nie widział - odpowiadam oszczędnymi zdaniami, zupełnie nie panując nad dygotem rąk. Prowadzący dość szybko łapią, że fajerwerków ze mnie nie będzie, proszą mnie o zapowiedź piosenki i schodzimy z anteny. Dopiero teraz Bisor mówi, że wygrałam powiększoną reedycję "In Utero" Nirvany,  limitowane "Loud Like Love" Placebo, i... laptopa. Tak po prostu.
Skacząc jak piłka i trzęsąc się w środku smsuję do Ryśka. Dziwna forma sprawiedliwości - ktoś nie odebrał telefonu, do mnie zadzwonili jako do drugiej w związku z tymi samymi Led Zepp.Cholernie współczuję temu, kto tamtego dnia zobaczył nieodebrane prywatne połączenie... Ale i cholernie dziękuję!
Potem jeszcze raz dzwonią, tym razem Arek bierze moje namiary i dane do skarbówki - w ten sposób mam oto poprzekraczane wszystkie możliwe statusy i jakość rozmów na poziomie ujemnym... I nic mnie to nie obchodzi, tak zacieszam!
Swoją drogą dziwnie się czasem składa - siedząc tak i pisząc słucham oczywiście ER. Poleciało wezwanie do smsów o "Reflector" Arcade Fire, napisałam, wygrałam - i kiedy jestem w domu i nic mnie nie ogranicza Majkel poprzestał na odczytaniu mojego smsa i umówieniu się na jutro na koncert, pogadać nie dał wcale. 
MGIP za to chodzi i chichra, że za chwilę mnie na czarną listę wpiszą że za dużo tych nagród. No fakt, trzy razy w ciągu tygodnia - nieco rozbiłam bank.
I baardzo mi z tym dobrze, a jutro Wendro, Bisiorowi, Annie i Majkelowi będę dziękować osobiście. Reszcie zresztą też - za to, że są:D



piątek, 1 listopada 2013

Sanatorium w Szwajcarii

Ze wszystkich, których pożegnaliśmy ostatnio za nią tęsknię najbardziej. Owszem, na starość zrobiła się kontrowersyjna w poglądach i utraciła sporo z legendarnej lekkości pióra, a także z pół wyobraźni do tworzenia fabuły. Ale za to wszystko, co zrobiła wcześniej - za pana Muldgaarda i Chabra, za sekrety biur projektów i niepokoje dziewczyńskich serduszek, za ataki śmiechu w środku nocy i wyścigi do księgarni po najnowsze Dzieło - kocham ja, i kochają miliony czytelników.
Pani Joanno, niech pani w tej Szwajcarii słońce świeci nawet w nocy, a kuchnia sanatoryjna zawiera dużo muli. No i... Niech pani się czasem do nas uśmiechnie. Stamtąd... Skądkolwiek.