czwartek, 27 czerwca 2013

Między słowami

Gadam sobie służbowo z pewnym panem. Pan ma problem trywialnie prościutki, z kategorii tych, co je pięć razy na godzinę rozwiązuję. Jest też jednak dość dociekliwy, więc dopytuje się mnie o wszystko po trzy razy. Rozmowa zaczyna się przedłużać, a w tle za panem zaczyna się słyszalnie nudzić kilkuletnia dziewczynka. Pan uspokaja ją, systematycznie pomrukując "Jeszcze chwilkę, kochanie, ja tu jeszcze z panią muszę porozmawiać". Wreszcie, upewniony przez mnie że wszystko gra po raz czwarty żegna się miło, i najwyraźniej odsuwa telefon od ucha, bo w tym telefonie słyszę nagle dźwięczny, dziewczęcy głosik, bardzo radosny:
- Ciociu? Bo tu jest zboczeniec. I on je kanapkę!
... ómarłam...

wtorek, 25 czerwca 2013

Dwójka

Rok niedługo mija, odkąd sprzedałam się sama prosto w trybiki rósioffej korporacji. Przez ten rok bywało różnie - najpierw umowa zlecenie, potem długi okres szkolenia... I oto nagle przyszło zliczenie wszystkich premii, z którego jasno wynika, że moja pensja w lipcu zacznie się od dwójki.
Byt określa świadomość? W wiecznym rozdarciu między nowymi butami a migawką, najtańszą wędliną a jogurtem z przeceny - to taka miła odmiana...

sobota, 22 czerwca 2013

Masz duszę?

"Wiem, że masz duszę" jest od zawsze moją ulubiona książką mojego ulubionego Clarksona. Zgadzam się bowiem w 200% ze stwierdzeniem, że niektóre maszyny to prawie jak ludzie - mają charaktery, mają własne pomysły itp. Wszystkim, którzy w tym momencie zakrzyknęli "Personifikowanie maszyn? Cóż za dziecinada!" chciałabym grzecznie przypomnieć - ile razy krzyczeliście na swój nie chcący zapalić samochód? No właśnie.
Oczywiście nie podejrzewam o duszę każdego napotkanego mechanizmu - musi być odpowiednio znaczący dla człowieka i spędzać z nim odpowiednio dużo czasu.
Miałam dwóch takich mechanicznych towarzyszy w życiu. Miałam - obaj, a w zasadzie obie, juz odmówiły dalszej współpracy ze mną.
Pierwsza była Krowa. Mój pierwszy zupełnie własny aparat fotograficzny, do tego od razu cyfrowy. Dla mnie, wywodzącej się z domu bez fotografii i fotografowania a od zawsze grawitującej w stronę jakiegoś tam wyrażania siebie - nieopisane przeżycie. Ja i moja Minolta DiMaggio s414 wybudowałyśmy w zasadzie 3/4 konta na dA, zwiedzałyśmy Łódź, Mazury, uczestniczyłyśmy w Kliszach z Powstania, nagraniu teledysku Sabatonu, piknikach lotniczych w Góraszce - byłyśmy nierozłączne. Ona robiła najpiękniejsze na świecie zdjęcia w sepii a ja głowiłam się, jak jej na baterie nastarczyć. Ona nagrzewała się w tempie naddźwiękowym a ja cieszyłam się obróbka kolejnych zdjęć. Łatwo się męczyła - w końcu już jako starszą panią odkupiłam ją za symboliczną kwotę od Oka - ale nie ustawała w spełnianiu moich foto zachcianek. Dzielna była i spokojna, moja Krowa ulubiona - aż pewnego dnia zmarła po cichutku, w  windzie, siejąc wokół smrodem przepalonej elektryki i strasząc mnie na pożegnanie, że to winda się pali.
Kupiłam sobie potem kolejną używaną Konicę z Alledrogo, ale to już nie było to...
A jakiś czas potem nastała era Tośki. Tośka - laptop Toshiba Satellite - została podarowana dla Myszy przez pewnego Krzysia, który niechcący spowodował spory zakręt w moim życiu, a potem mi zniknął. Zanim zniknął zdążył obdarować - na podarunku natychmiast położyłam łapę, jako że był to początek mojej pracy w Świńsku Mazowieckim, gdzie ilość komputerów była odwrotnie proporcjonalna do ilości pracowników. Pierwszą rzeczą, za którą Tosię pokochałam było 29 GB muzyki pozostawionej przez Krzysia na dysku - na przykład kompletne dyskografie Prodigy, czy świetnego Massive Attack. Potem okazało się, że nie ma zainstalowanego pakietu Office i trzeba jej było Libre stawiać - i tak stała się fajnie spersonalizowana i moja. A potem nadeszła jesień 2011 i rozpoczęły się podróże do Pięknego Miasta, w których Tosia, co dwa tygodnie towarzyszyła mi mega wiernie po to, aby na co dzień pozwalać mi i Myszy oglądać seriale w naszej maciupkiej klitce na Nowotworach. Przyjechała Tosia ze mną do Pięknego Miasta, doprowadziła do bólu głowy uroczych chłopaków z Lap Comu którzy naprawiali jej zasilanie - i dreptała dzielnie dalej, szeleszcząc zmęczonym już napędem. Aż do dnia kiedy sama ją zabiłam, wioząc tramwajem manele do Jaskini i wypuszczając z dziurawej ręki zamiast miękkiego worka ciuchów - torbę z laptopem.
Pewnie jakoś niedługo będę miała kolejnego lapka. Ale on też nie będzie Tośką...

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Grzybnia

Rzecz dzieje się w samiutkie Boże Ciało. Peregrynuję z Myszą po stolycy, kiedy nagle do autobusu dosiada się trzech wyletnionych panów, każdy z otwartą puszką piwa w ręku. Jeden z pufnięciem zasadza strudzony zad, dwóch zaczyna się trącać i przepychać - jak raz obok mojego siedzenia. Jako że tuż nad głową gibają mi się otwarte puchy lekko cierpnę i zapieram się ręką o barierkę, coby ich w razie czego amortyzować. Dostrzega to ten trzeci z zasadzonym zadem i zagaja przyjaźnie:
- Pani się nie boi, koledzy nic nie zrobią.
Zgodnie z prawdą odpowiadam, że ja się nie boję kolegów, tylko oblania piwem. Stojący obok pan bardzo burzliwie daje mi słowo honoru, że on nigdy, przenigdy i za nic ani kropelki swojego piwka nie uroni, więc mogę być zupełnie spokojna. Koledzy dogadują coś z boczków, okazuje się, że wszyscy panowie są legionistami i podążają właśnie w dobrym nastoju oglądać pospólnie jakąś transmisję.  Dyskusję wesołą o sporcie przerywa skierowane wprost do mnie pytanie pana z zasadzonym zadem:
- Przepraszam, a czy pani wie, co to są smardze?
Zgodnie z prawdą odpowiadam, że tak, wiem, grzyby takie. Koledzy w między czasie posiadali z mojej drugiej strony i zaczynają się natrząsać z pana zasadzonego tłumacząc mi, że to kucharz jest i za dużo się Okrasy z Pascalem naoglądał, bo teraz chciałby być taki jak oni. Pan zasadzony protestuje, że jak to, przecież oni smardze właśnie znaleźli, weselszy z jego kolegów wypomina:
- Tak, bo najpierw je zgubiłeś.
Fakt zgubienia a potem odnalezienia pożytecznych grzybków bardzo zajmuje pana zasadzonego i jego weselszego kolegę, tymczasem ten trzeci, bardziej refleksyjny gapi się marząco za okno. W pewnym momencie mijamy spory kościół i kłębiącą się pod nim procesję. Refleksyjny pan, wciąż zasłuchany w pogawędkę kolegów wzdycha, patrząc na nią, marząco:
- Rany, ile smardzy...

środa, 12 czerwca 2013

Debiut

Melduję, że Cthulu nie pożarło, tylko na czas przeprowadzki net oddalił się w siny niebyt, a panowie z pewnej sieci kablowej dominującej w Pięknym Mieście okazali się członkami a nie jego dostarczycielami. Anyway, skończyło się szczęśliwie - z pozdrowieniami z Jaskini przesyłam:
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=R0c_1gFj0OU
Wzruszenie, kiedy pada kwestia o tym, gdzie należy grać w siatkę. I wzruszenie, że już nie zobaczę Court szukającej stóp, ani nie usłyszę jej zawsze radosnego "Thanks, guys".
No i może ważniejsze - przyznaję, że publikacja nieco po prywacie, ale doczekać się w mojem wieku debiutu dziennikarskiego to spora sprawa. zwłaszcza, jak coś, kiedyś się o tej dziennikarce roiło, i nawet szansę miało, tylko ja głupio przerąbało... W każdym razie pozwólcie, proszę popałować się gloryjką:
http://ligasiatkarska.pl/index.php/okiem-kibica-pierwszy-mecz-reprezentacji/