niedziela, 22 listopada 2015

Ośmiorniczka

Przygotowany wcześniej pomysł, którym się chwaliłam w poprzednim poście dotyczył Bonda. Jamesa Bonda.
 Prawdziwa miłość do szpiega Jej Królewskiej Mości wybuchła we mnie późno, bo dopiero przy "Goldeneye". Zadecydował Pierce Brosnan i jego irlandzki urok osobisty, na który nie posiadam żadnej odporności - bo i po co? Na fali nowo odkrytej fascynacji przerobiłam w miarę sprawnie zaległe odcinki i serii i stwierdziłam, że o ile lubię filmy Timothy'ego Daltona (bo są dość mroczne i jak dla mnie autentycznie zimnowojenne) i Rogera Moore'a (jego autoironiczne poczucie humoru jest mistrzowskie), o tyle Sean Connery zaczyna się po 60 - tce, a George Lazenby, podobnie jak dla większości fanów - nie istnieje. 
Podstawą każdego dobrego Bonda jest dla mnie przed wszystkim bondowska konwencja. Musi być M, musi być delikatny filircik Jamesa z Moneypenny, musi być Q i parę jego zabaweczek. No i musi być przerażający przeciwnik. Byle bez przesady - bo pomimo Pierce'a Brosnana jedynym szczerze znienawidzonym przeze mnie filmem serii jest "Die Another Day". Za bezsensowną intrygę, za zbyt wyraźnie starego odtwórcę głównej roli, a przede wszystkim za żenująco obrzydliwą ostatnią scenę. 
Wyjście z radosnej, bondowskiej konwencji, gdzie na otwarcie dostajemy nieprawdopodobny pościg a potem napięcie stopniowo wzrasta powoduje w moim mózgu blokadę i nie przyjmowanie do wiadomości że oglądam Bonda. Po wspomnianym w poprzednim akapicie żenującym pożegnaniu Brosnana z serią konieczność wyboru nowego aktora była oczywista nawet dla mnie. Daniel Craig nie wzbudził co prawda żadnego entuzjazmu, ale i żadnego obrzydzenia, a to już coś. Pomysł twórców że robimy nowe otwarcie wypełnił mnie za to mnóstwem obaw - i niestety większość z nich się sprawdziła. O ile "Casino Royale" obroniło się wiernością wobec powieści Fleminga (zresztą jedynej przeze mnie przeczytanej, dawno temu, na wakacjach z ojcem i babcią w Krynicy Zdroju), o tyle "Quantum of Solace"  było jakimś dziwnym czymś, co z filmami o Bondzie łączyła jedynie cudowna i genialna Judi Dench w roli M. Oba filmy jakoś dałam radę obejrzeć, pierwszy szanuję jako realizację pewnego ważnego pomysłu, drugi wypieram z pamięci całkowicie. W związku z nową koncepcją serii byłam po tych dwóch filmach mocno podłamana i przekonana, że czas mojego Bonda już się skończył. Zapewne nie zdecydowałabym się nawet na danie szansy "Skyfall", ale Rysiek wygrał w radiu bilety na jakiś MNF gdzie "Skyfall" było właśnie główną atrakcją i wrócił ciężko zachwycony. Odpytany na okoliczności przyrody ujawnił powrót nieobecnych w poprzednich "craigowych" częściach Q i Moneypenny, co wystarczyło w zupełności żebym zmieniła zdanie - bo tak naprawdę chyba bardzo chciałam je zmienić. "Skyfall" obejrzałam już z dużą przyjemnością, i uznawszy że takie połączenie ukochanej konwencji z nowymi pomysłami bardzo mi odpowiada przystąpiłam do czekania na następną część. 
Jako że przerwa w dostawie gotówki uniemożliwiła mi obejrzenie "Spectre" w premierze zdążyłam przed seansem przejrzeć kilka recenzji. To, że były mieszane nastroiło mnie raczej pozytywnie, w końcu dwa pierwsze, nieoglądalne dla mnie filmy z Craigiem krytyka wynosiła pod niebiosa, jeśli więc "Spectre" otrzymało także recenzje krytyczne była szansa, że mi się spodoba. 
Nastawiona więc całkiem pozytywnie zasiadłam w wygodnym kinowym fotelu. Kiedy zaś zobaczyłam w sekwencji otwierającej uroczą scenę mordobicia w śmigłowcu który nie spada mimo ostrego szarpania wolantu - uśmiech okręcił mi się wokół głowy mimo uszu i tak został. 
"Spectre" jest po poprzednich częściach odświeżającą nowością - filmem całkowicie osadzonym w konwencji. Otwarcie jest nieprawdopodobne, wybuchów dużo, zabawki Q zabawne, a scena Jamesa i Moneypenny po raz kolejny - po "Skyfall" - wspina się na wyżyny ponętnej dwuznaczności. Już za samo to daję trzy razy tak, a jest jeszcze Aston Martin DB10 w zapierającym dech pościgu wzdłuż Tybru i Monica Belucci, mimo wieku nie zagrożona na pozycji najpiękniejszej kobiety świata, i jej pocałunek z Craigiem, pierwsza naprawdę podniecająca scena damsko - męska w Bondzie od nie pamiętam kiedy (chyba od niezapomnianego "I'll never miss" z Sophie Marceau). Mówiąc krótko - samo gęste, a resztę proponuję zobaczyć w kinie. Koniecznie w kinie, dajcie szansę tym wszystkim cudnościom.
A dziś jeszcze tylko nawiążę do ostatnich wydarzeń w naszym Kraju Raju, a ściślej rzecz ujmując do bezlitosnego wdrażania przez nasz rząd kolejnej RP i zaproponuję Wam coś w klimacie bondowskim:

sobota, 14 listopada 2015

Piątek trzynastego

Wybaczcie.
Pomysł na nową notkę mam w głowie od tygodnia, tylko zupełnie się nie mogłam zebrać do pisania. Bo za zimno, bo się nie wyspałam, bo cokolwiek. A teraz jest za późno. 
Bo wczoraj nastał piątek trzynastego. I nic już nie będzie takie samo. 
Pamiętam doskonale noc z 11 na 12 września 2001 roku. Jechałam wtedy z Warszawy do Krakowa jako pasażer ciężarówki i wraz z kierowcą, odpalając papierosa od papierosa słuchaliśmy RMF FM, gdzie serwis informacyjny nadawano co kwadrans. Myślałam wtedy, że to najgorsza noc w moim życiu. Myliłam się.
Bo wtedy wszystko działo się w odległej Ameryce. A teraz - tuż za rogiem. Bo wtedy wszyscy moim bliscy byli w domu, bezpieczni. A teraz nie są. 
Chciałabym powiedzieć Wam dziś coś naprawdę pomocnego. Ale nie umiem. Za bardzo się boję. O siebie, o moją rodzinę i bliskich, o Polskę, o każdego muzułmanina który dziś płacze wraz z nami a jutro może być oskarżony o te potworne zbrodnie tylko dlatego, że jest muzułmaninem.  
W zasadzie boję się o cały świat jaki znam. Bo dziś już wiem to, z czego nie zdawałam sobie sprawy wczoraj - może się skończyć w każdej chwili.

poniedziałek, 26 października 2015

Radio to ludzie...

Ciężko jest obiektywnie napisać o imprezie, na którą czekało się dwa lata...

Muzo Fest - pierwsze urodziny radia Muzo FM. Ubiegły wtorek, klub Stodoła, Warszawa.

Pamiętacie może historię pokazowego wykończenia Eski Rock krótko po spektakularnych, urodzinach na których Billy Talent urwali szacownej Stodole sufit, a potem było już tylko lepiej? Duży skrót z historii tutaj: Czarny Czwartek. Po paru miesiącach nerwów cała tamtejsza ekipa zaczęła dyskretnie przenosić się do nowej siedziby, a jak już się przeniosła - na częstotliwościach dotychczasowego PIN wystartowało Muzo FM, "nowe radio w mieście". I właśnie skończyło roczek
Dlaczego te urodziny w ogóle były takie ważne? Zaliczam się do tej części społeczeństwa słuchającego, która najczęściej radio ma w słuchawkach podczas podróży po mieście lub jako tło do pracy kiedy trzeba się na niej skupić. Stąd też bardzo ważni są dla mnie prezenterzy, gdyż czuję z nimi dziwnie intymną więź. W końcu przez większość czasu jesteśmy tylko we dwoje: ja i Głos po drugiej stronie słuchawek. Zdarza mi się chichotać w zapchanym autobusie albo zatrzymać się na środku ulicy jeśli gubię zasięg - a na antenie dzieje się akurat coś śmiesznego lub ważnego. Jasne, że w tym samym momencie co ja chichocze pewnie i zatrzymuje się całkiem sporo osób - ale ja ich nie widzę. Dla mnie w dalszym ciągu Głos mówi bezpośrednio i wyłącznie do mnie, i jest to ten sam Głos który wczoraj odprowadził mnie do domu i dziś odwiózł do pracy, który spędza ze mną tyle czasu, że jest mi już bliski niemal jak Głos przyjaciela...
Zdaję sobie sprawę, że brzmi to trochę jak pamiętnik młodego stalkera, ale tak to właśnie u mnie wygląda, no co poradzę?
Owszem, Muzo FM muzycznie nie powala, jest radiem dla wszystkich i dla nikogo, całkowicie się zgadzam z tymi zarzutami. Ale dopóki to z jego anteny mówią wszystkie moje ulubione Głosy - będzie moim ulubionym radiem. I dlatego jadąc na urodziny gry plan był prosty: koncerty koncertami, ale podstawa to złapać każdego z ulubionych prowadzących (tym mniej ulubionym odpuściłyśmy), wyściskać i podziękować że wciąż są, choć dwa lata temu i my i oni pewnie tal samo wątpiliśmy w następne spotkanie.
Nie powiem, udało się. I to na tyle, że nawet ktoś z tyłu rzucił jakieś "ho, ho!" kiedy po raz kolejny zadyndałam sobie na moim ulubionym panu z radia, bo akurat taki quest sobie na ten wieczór wymyśliłam żeby na nim dużo dyndać. A nie powiem, pan jest wysoki i ładnie pachnie, dyndało się uroczo. 
Oprócz owego prywatnego przeżycia razem z Ryśkiem zaznałyśmy tradycyjnego lansu jako jedyny zestaw "matka z córką" na imprezie, może na nawet niekoniecznie jedyny, ale udzielający się do tego stopnia że niektórzy prowadzący na nasz widok wołali "O, a ja je znam!" Nie będę ukrywać, że to wyjątkowo miły rodzaj lansu, zupełnie jakby ktoś gdzieś od środka taki rozgrzewający plasterek przyłożył. W tym konkretnym przypadku - kiedy słyszę "Dobrze że jesteś" wiem, że to prawda. A kiedy słyszę "Mam nadzieję że zobaczymy się za rok" wiem, że znów dołożę starań żebyśmy wraz z Ryśkiem znalazły się w rozwrzeszczanym tłumie ludków, ludzi i ludzieńków, miały okazję na kimś zadyndać i poczuć znów ten cieplutki plasterek w środku. Bo radio to ludzie.

P.S. 
Nie. nie będzie o polityce, choć data do tego idealna. Nie mam już cierpliwości do polityki. Na Niezatapialnej Armadzie Kolonasa Waazona swego czasu panował obyczaj zastępowania kiepskich gejseksów gifami z Nicholasem Cage. Wobec tego ja zaproponuję Wam obyczaj Okien: tematy polityczne będziemy zastępować dobrą muzyką. Co Wy na to?
Na pierwszy ogień poznajcie więc niekwestionowaną gwiazdę MuzoFestu i posłuchajcie przeboju, którym otworzyli swój set. Sufitu nie urwali co prawda, ale tynk nieco popękał. Czytelniczkom płci damskiej polecam zwłaszcza basistę, który w tej chwili ma już włosy do ramion i wygląda...

niedziela, 18 października 2015

Od czego zależy punkt widzenia?

A konkretnie: mój punkt widzenia. Na moją własną pracę.

Otóż, zgodnie z tradycją - od punktu siedzenia oczywiście.
Już spieszę wyjaśniać.
Praca na zastępstwo ma to do siebie, że ciepają takim pracownikiem wszędzie tam, gdzie aktualnie tania siła robocza jest potrzeba. W moim obecnym Sądzie zaczęłam więc od Wydziały Karnego w podstawowej lokalizacji, a kiedy przestałam być tam przydatna - przesiedlono mnie do Wydziału Cywilnego na dalekiej peryferii. 
Wydział Karny. Ech, wydawałoby się sama poezja, wymarzone środowisko naturalne dla moich kryminalnych ciągot i pomysłów. Otóż - nie.
Owszem, sprawy jak to w karnym ciekawe. Sąd Rejonowy, więc żadnych poważnych paragrafów, ale pobicia, narkotyki, kradzieże - a i owszem. Wydział z ujemnym wpływem, więc spraw w referacie raptem kilkadziesiąt, sesje wykańczane w ciągu jednego dnia, protokołowanie za to 3 do 5 razy w tygodniu, ale po 2 - 5 spraw na raz. Ogólnie - nie przepracowywałam się. Nieraz bywało tak, że akta sprawy to sobie przed rozprawą czytałam w całości (zwłaszcza jeśli dotyczyły przesłuchań w Niebieskim Pokoju), nieraz jak mi się nie chciało drążyć zawiłości merytorycznych cały dzień czesałam Wikipedię na najprzedziwniejsze tematy. W szafie albo pusto, albo słupek akt jak akurat mi się dwie sesje do wykonania skumulowały. Na całą szafę jeden słupek, tyle co nic.
Dlaczego zatem nie? Bo ludzie. 
W pokoju siedziało nas sześcioro. Ton nadawali: starsza dziewczyna, moja imienniczka zresztą, która na wejściu zabroniła mi się do siebie odzywać oraz krępy ojciec dwójki dzieci który na każde moje pytanie odpowiadał takim tonem, że kuliłam się ze strachu. On przynajmniej wiedział jak mi na imię, ona na trzy miesiące siedzenia biurko w biurko splamiła usta zwróceniem się bezpośrednio do mnie dwa razy. Dwa. Oprócz tej dwójki był jeszcze drugi ojciec rodziny - kiedy ich nie było był wesoły i zaczepny, kiedy pojawiało się któreś z prowodyrów zaczynał się zajmować tylko nimi i ignorować mnie całkowicie. Zespół uzupełniali młoda dziewczyna, ulubienica pokoju, uprzejma i delikatna osóbka której ślubem żyli wszyscy i młody chłopak, jako jedyny traktujący mnie zawsze w sposób przyjazny. Ta ostatnia dwójka za plecami pozostałych potrafiła mi powiedzieć, że oni też uważają że coś tu jest nie w porządku, ale nigdy nie zrobili nic żeby się temu przeciwstawić. Rezultatem takiego podziału siły bywały tygodnie, kiedy przez większość czasu w pracy mówiłam tylko "cześć" wchodząc do pokoju i drugie "cześć" opuszczając go po ośmiu godzinach, przez które byłym traktowana jak przejrzyste powietrze. Nie znosiłam tego najlepiej. Dodatkowo drażnił sędzia z którym pracowałam - ignorował mnie na podobnym poziomie, z sali uciekał zaraz za ostatnią stroną, o poprawienie protokołów musiałam go prosić około tygodnia, nigdy nie miał czasu o niczym ze mną rozmawiać.
Męczyłam się. Teraz już mogę powiedzieć wprost: pomimo otoczenia wymarzonych okładek z czerwonymi paskami każdy dzień w takiej atmosferze był dla mnie męką. Nie raz powtarzałam sobie, że lepiej tak niż z nieustająco trajlującym mi nad głową babińcem ze starego Sądu, ale wcale nie było lepiej. Było inne gorzej.
 Wydziałów Cywilnych, w których przepracowałam większość swojej sądowej "kariery" nie znoszę serdecznie, gdyż zupełnie nie po drodze mi z tematyką dziejących się tam spraw. Może w co setnej dzieje się cokolwiek dla mnie interesującego, a może i nie. Do tego ilość akt nie do przerobienia dla jednej osoby - i już wiadomo czemu polecenie przesiedlenia się przyjęłam z widocznym szczękościskiem. 
Niemniej darowanemu zastępstwu nie zagląda się nigdzie. Przesiedliłam się. Dostałam biurko tyłem do drzwi i przydział do sekcji nakazowej - brrr!
Moja praca składa się z otwarcia akt, ułożenia stron we właściwej kolejności, przedziurkowania, zszycia klipsem, ponumerowania, ostemplowania odpisów. wygenerowania z sytemu pism przewodnicz (nic nie muszę pisać, wciskam tylko "twórz"), podpisania, zakopertowania, zaniesienia do poczty. I tak na razie 20 - 25 razy dziennie, docelowo powinna około 50. Nic tylko womitować z nudy, prawda?
Ale w mojej pracy pokój dzielą ze mną: Ania (+50, nieco rozproszona ale opiekuńcza), Marek (+50, zabójcze poczucie humoru), a przez sąsiednią ścianę występują: Marta (studentka, gadżeciara, uświadamia mnie w kwestiach technicznych), Michał (+20, wielbiciel muzyki folk) i Karolinka (+40, rockandrollowa mamuśka). Czujecie różnicę? 
Bo ja czuję. Codziennie. Jest sporo śmiechu, jest sporo rozmów merytorycznych, jest sporo zgodnego milczenia kiedy każdy wściubia nos w swój monitor. Jest dobra atmosfera i nawet nakazy zapłaty jakieś mniej obrzydliwe się robią. 
Tak więc jasno widać, że mój punkt widzenia na własną pracę zależy od punktu w jakim siedzę, a konkretnie - między kim siedzę.

A tak jeszcze w ramach P.S.: nie umiem przejść do porządku dziennego nad tym, że we wtorek Oscar Pistorius wychodzi z więzienia, po odbyciu raptem roku kary z pięciu lat zasądzonych za czyn, który jeśli nie był morderstwem to ja jestem krzaczkiem agrestu i piszę tu do Was liściami.
Jeśli jest coś gorszego i bardziej bezsensownego od perspektywy zmian na naszej scenie politycznej po przyszłej niedzieli - to jest to południowoafrykański wymiar sprawiedliwości.

niedziela, 4 października 2015

Jak to na Kapitularzu bywa...

Co prawda mój ostatnio ulubiony konwent wielbicieli fantastyki wszelakiej zakończył się już tydzień temu, ale mnie nadal trzymają filozoficzne refleksje na jego temat.
Zacznijmy w ogóle od samej istoty. Kapitularz jest - w odróżnieniu od larpowego Flambergu - konwentem stacjonarnym, co oznacza przed wszystkim mnóstwo prelekcji na mnóstwo tematów. Jak ktoś lubi to do tego może przymieszać planszówki, erpegi, cosplaye, wygrzebywanie skarbów z konwentowych sklepików i całe mnóstwo życia towarzyskiego. Czyli praktycznie - trzy dni wyjęte z rzeczywistości.
Na konwencie zawsze czuję się trochę tak, jak w oddzielnej bańce czasoprzestrzennej. Jest za dużo zdarzeń, tematów, ludzi i rzeczy żeby rzeczywistość miała prawo istnieć. Niech sobie dryfuje gdzieś tam obok, razem z koniecznością zrobienia zakupów czy pójścia w poniedziałek do pracy. Na obiad mogę zjeść zapiekankę ze szpinakiem, a poniedziałek jest dopiero pojutrze. Tu i teraz interesuje mnie wyłącznie żeby zdążyć na następny, ciekawy punkt programu.
Po co mi te prelekcje, po co mi wiedza jak warzy się piwo, które pasożyty są śmiertelne i dlaczego klasycy s-f epoki PRL byli seksistowskimi świniami? A bo ja wiem? Może kiedyś się przyda - a może nie. Ale fajnie się siedzi i słucha dobrze przygotowanego prelegenta, bo nie trzeba przy tym myśleć o niczym prócz jego słów.
Okazuje się, że nie tylko na mnie tak dziwacznie działa konwentowy mikrokosmos. Przywiozłam ze sobą dwie panie, z których każda debiutowała na tego typu imprezie, choć każda z innych przyczyn: M. postanowiła poznać jakichś nowych ludzi zaś A. chciałam zająć czymś konstruktywnym żeby nie czekała bez sensu. Obie wsiąkły. A. przesiedziała cały dzień na bloku poświęconym "Pieśniom Lodu i Ognia", M. wytrzymała całe trzy dni i zachwyciła się starożytnymi bogami walczącymi ze sobą na wielkość penisów. Obie zapowiedziały, że za rok wrócą.
Ja zapewne też, mam już pomysł na swoją przyszłoroczną prelekcję, na tą za dwa lata zresztą też. Mam również nadzieję że przed następnym Kapitularzem nie nabawię się ostrego zapalenia gardła i mięśni karku jednocześnie, będę coś widziała spoza własnej temperatury i nie będę musiała się żywić kawą/energetykami/lodami/zapiekankami prawie nie śpiąc. Bo w tym roku właśnie skończyłam odchorowywać...
Ale było warto;)

poniedziałek, 21 września 2015

Rok temu, o tej samej (prawie) porze ...

- Coś niesamowitego! Dwadzieścia trzy do dwudziestu jeden...

- No ja myślę że teraz nie odważy się Bruno zagrać ani krótkiej, ani lewym...

- Niczego się nie odważy zagrać.

- Do Wallace'a, do Wallace'a, dwójka...

- Nowakowski... Jeszcze tam, Muriloooooo!

- Jeeest! Jeden punkt od mistrzostwa świata!

- Piłka meczowa! Nie ma słów! Absolutnie nie ma słów! Trzeba postawić kropkę nad i!

- Tomek, spokojnie, na litość boską, spokojnie...

- Piotrek Nowakowski, piłka meczowa na wagę mistrzostwa świata... Murilo... Jeszcze... Jeszcze... Będzie punkt.

- Nie szkodzi. Nie szkodzi, my...

- Dobrze. Mamy dwie szanse.

- ... mamy dwie akcje.

- To wymarzona sytuacja na skończenie. Czy Brazylijczyka stać na zaryzykowanie? W stu procentach?

- O, patrzy, patrzy. Patrzy teraz na sędzie... na trenera...

- Robi połowiczną podwójną zmianę...

- Visotto...

- ... Rezende schodzi, wchodzi Visotto.

- Stawia na blok teraz Rezende...

- Wallace zagrywa...

- Piłka meczowa...

- Zakładam zegarek...

- Za... Plas.

- Flot, dobrze... Możemy to skończyć, Wlazły...

- Konieeeec!!!

- ...Jesteśmy! Mistrzami! Świata!

- JESTEŚMY MISTRZAMI ŚWIATA!!!





wtorek, 15 września 2015

London and the other stories

Po raz pierwszy miałam okazję samodzielnie zakosztować przechadzki po kilku londyńskich przecznicach, i jestem pod trudnym do udźwignięcia wrażeniem.
Zupełnie innego gatunku wrażenie wywiera Isle of Wight.
A w porcie Southampton znów zatrzymała się na chwilę Britannia.

Trzecia wizyta w krainie angielskich gołębi, druga w tym samym mieście. Zaczynam się przyzwyczajać. Zaczynam mieć swoje ulubione sklepy i odróżniać linie autobusowe. Jeszcze nie wyjechałam - a już zaczynam planować następny przyjazd.
Choć MGP znów zmienia pracę, i znów nie wiadomo jak będzie z pieniędzmi - to jednak wydaje mi się, że teraz już pokonamy wszystko;)

sobota, 12 września 2015

Zbyt bliskie spotkania

Mając jeszcze parę godzin do samolotu miałam zamiar spędzić leniwe, relaksujące przedpołudnie przy oglądaniu serialu i pisaniu leniwej, relaksującej notki o piękności świata tego i rychłego mojego z Wielką Brytanią kontaktu.
Niestety - nie wyszło. 
Załatwić ostatnie sprawy wyskoczyłam z rana na Pietrynę. Wracałam już do Jaskini ciesząc się rześkim wiaterkiem, kiedy moje oczy wypaczały rozłożony w okolicy Sądu Administracyjnego turystyczny stolik i kilka osób przy nim, z których jedna oddalała się właśnie rzucając coś przez ramię a pozostałe ścigały ją nieżyczliwymi w tonie (bo słów nie słyszałam) okrzykami. Podeszłam bliżej i okazało się, że stolik zdobi dumnie logo Prawa i Sprawiedliwości a stojący przy nim Siwa Kobieta, Tęższy Mężczyzna i Niższy Mężczyzna, zbierając najwyraźniej dla ugrupowania tego podpisy pod listą wyborczą. Wszyscy na oko 60 +, co dla dalszej części tej opowieści jest ważne.
Podeszłam zatem i zagadnęłam - robiąc przy tym pierwszy błąd. Widząc resztki sceny sprzed chwili mogłam się domyśleć, że była pyskówka i państwo owieczkami nie są. Nie powstrzymałam jednak długiego ozora i zapytałam "Czy to są te słynne listy poparcia nie wymieniające jaką listę popieram?" tonem, który mógł być uznany za napastliwy. Innymi słowy - zamiast zagadnąć pokojowo ewidentnie zaczepiłam, zdaję sobie z tego sprawę. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko napisać, że zaczepiwszy zaczęłam przyglądać się liście, tematu nie kontynuowałam, wiek po mnie widać, ubrana byłam normalnie/sportowo, raczej można mnie było wziąć za niewychowaną i głupią niż niebezpieczną. 
Tytułem wyjaśnienia: kilka dni temu prasa lokalna, bodajże Dziennik opublikowała informację, jakoby właśnie ten punk PiS zbierał podpisy "w ciemno" nie udostępniając list. Chciałam sprawdzić, jak to się ma do rzeczywistości - tylko i wyłącznie. Nie zarabiam na życie denerwowaniem działaczy politycznych, naprawdę.
Na moją zaczepkę Niższy Mężczyzna zaczął, śmiesznie podskakując, terkotać "Tak, tak, to te, dobrze pani zauważyła, pani jest najmądrzejsza, oczywiście że to te". Ironia poziom maksymalny. Tęższy Mężczyzna miał chyba ochotę napocząć jakiś dialog, bo zaczął przymilnie "Ale to bardzo dobre pytanie, widzę że pani jest na bieżąco, ja pani chętnie odpowiem." Niższy idąc za pomysłem kolegi podetknął mi długopis mówiąc "No dobrze, to pani podpisze, a kolega wyjaśni". I tu niestety zrobiłam drugi błąd. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko napisać, że Niższy Mężczyzna po prostu mnie zdenerwował - zamiast usadzić pyskatą smarkatą jaką dla niego byłam, jednym pochyleniem łysiejącej głowy skłaniając do posłuchu, zaczął się mną bawić w jakieś sarkastyczne prześmiewki. W każdym razie zamiast poinformować zwyczajnie, że nie podpiszę, albo że najpierw wyjaśnienia potem podpis - a co mi szkodziło - znów nie pohamowałam ozora i rzekłam mu, że nie podpiszę bo nie popieram tej opcji.
I to był koniec jakichkolwiek prób dialogu. Siwa Kobieta zdecydowanie weszła między mnie a stolik informując "To wobec tego dziękujemy bardzo i do widzenia. Do widzenia. DO WIDZENIA", podczas kiedy zza jej pleców Tęższy Mężczyzna zaczął pytać "A jaką pani popiera? Miller? Kwaśniewski? Może Stalin?" Niższy Mężczyzna natychmiast podjął temat " Tak, tak, Stalin to taki świetny facet, bardzo pani lubi Stalina prawda? To widać" Zdębiałam. Niewiele myśląc odszczeknęłam, że to raczej po nich widać całkowitą niechęć do nawiązania dialogu wyraźnie wskazującą na ugrupowanie polityczne. "Patrz, patrz, nakręca, się, nie? Patrz tylko!" Tęższy Mężczyzna aż poszturchał łokciem Niższego wskazując mu piękny okaz zoologiczny czyli mnie. Ale Niższy go nie słuchał, bo pytał "Jakiego dialogu? Jakiego dialogu? Ha, ha", więc Tęższy dodał "A to Stalin prowadził jakieś dialogi? Musi pani wiedzieć, pani tak go lubi" Odparłam, że nie lubię Stalina, na co Tęższy Pan (z wyrazem twarzy i tonem głosu "a co ty wiesz o świecie dziecko") zapytał dlaczego. Odparłam zwięźle "Bo mogę" i próbując jakkolwiek wyjść z twarzą z tej durnej sytuacji zwróciłam się do milczącej większą część czasu Siwej Kobiety mniej więcej w te słowa "Ta rozmowa chyba donikąd nie doprowadzi, życzę miłego popołudnia i udanej akcji wyborczej, szczerze życzę bo każdy powinien mieć możliwość wyboru" Tu już bardzo pilnowałam tonu, wypowiedź okrasiłam uśmiechem, który Siwa Kobieta o dziwo odwzajemniła. Niższy Mężczyzna burknął jakieś "do widzenia" z miną przedszkolaka, oburzonego że mu zabawkę zabrali, ale Tęższy postanowił być miły i dodał "No pani też miłego dnia. I orgazmu" 
SŁUCHAM?
"Słucham?" - zdębiałam. "Miłego dnia i dużo radości pani życzę" poprawił się Tęższy Pan patrząc mi prosto w oczy. "Wydawało mi się, że nie to pan powiedział?" "Cóż, jedni słyszą innym się wydaje" odparł z pełną zadowolenia miną "Ale jej dokopałem". Niższy zwietrzył krew bo dorzucił z boku " To zobaczenia 25 października. O ile pani weźmie udział". Siwa Kobieta z drugiej strony powiedziała coś o radości  w tym dniu, więc z dumnym "Ten się śmieje kto się śmieje ostatni" odwróciłam się na pięcie i zwiałam. Ścigana jeszcze jakimś nieżyczliwym sarkazmem, który już nie bardzo doleciał.
Reasumując:
Dwóch panów, z których każdy był starszy od mojego ojca w samym centrum miasta, w biały dzień, zarzuciło mi sympatie stalinowskie i okazało zainteresowanie dla mego życia płciowego. Jeśli tak wygląda agitacja wyborcza w naszym kraju, to dlaczego się potem dziwimy, że mamy takich polityków jakich mamy?
Komitetowi Wyborczemu Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi serdecznie współczuję działaczy, i mam nadzieję, że ich wyjątkowo empatyczne podejście do wyborców przełoży się na wyniki już 25 października...

sobota, 5 września 2015

Nie ma na to rady?

Obniżenie temperatury notowane ostatnio (wreszcie!) w naszym Kraju Raju wydatnie przyczyniło się do podniesienia mojego poczucia winy. Poczucie zaś winy za zaniedbanie własnej kondycji - nawet pomimo doskonałego usprawiedliwienia w postaci tegorocznych upałów - wygoniło mnie z powrotem na przebieżki do pobliskiego parku. 
Znów więc ja, ulubione szare adidasy, multiwitamina w podręcznej flaszce i mp3 w uszach. A wokół drzewa, z rzadka jakiś pies, czasem drugi biegacz, krzewy też. I właśnie dziś, po raz pierwszy, zauważyłam jak z krzewów na mojej trasie lecą pożółkłe liście...
Jesień wisi w powietrzu. Jeszcze nie pachnie - dla mnie jesień pachnie zawsze rano, kiedy idę do pracy, pachnie wilgotną ziemią, zimnem i butwiejącymi liśćmi -   ale zbliża się wraz z każdym liściem wirującym w drodze na parkową alejkę. Kolejna jesień. Kolejny rok. A ktoś mnie zapytał, czy ja tego chcę? 
Poczucie upływającego - czy raczej przeciekającego przez palce - czasu daje mi ostatnio w kość. Za mało planów na przyszłość a z dużo wspomnień sprzed kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu lat. Z jednej strony wciąż jesień jest moją najulubieńszą porą roku. Zawsze na jesieni  mam ochotę się zaszyć z książką i kubkiem herbaty w najbliższej stercie suchych liści i pozostać tam do następnej jesieni w poczuci absolutnej błogości. Z drugiej strony oba moje dotychczasowe ataki depresji przychodziły właśnie na jesieni, i choć szczęśliwie mózg już kilka lat pracuje bez zgrzytów - jakiś podświadomy lęk pozostał. 
Może właśnie wzmożona aktywność okaże się moim antidotum na jesień? Park wzywa, bieganie teraz jest wyjątkowo przyjemne, bo temperatura dla mnie panuje idealna. Na przygotowanie czekają trzy prelekcje na Kapitularz. Na przeczytanie - "Dworzec Perdido" i zbiór opowiadań Ani Kańtoch. (oraz "Gra o tron" i "Malzańska Księga Poległych", ale to tak poza konkursem). A oprócz siedzenia w w czterech ścianach i biegania po parkowych alejkach można zawsze wyjść w miasto.
Co uczyniłam właśnie dziś, wybrawszy się na zwiedzanie Jarmarku Regionalnego, gdzie w wielkiej masie namiotów prezentują się wszystkie ciekawostki naszego województwa - od miodów i dżemów, poprzez koronki i maskotki ze szmatek, na kosmetykach z piwa skończywszy. Urocza, barwna impreza, gdzie polactwo pleni się straszliwie podkradając gospodyniom wiejskim zagrychę do bimbu - bo darmowa. 
Na Jarmarku właśnie spotkały mnie dwa wstrząsające przykłady... Sama nie wiem czego. Aż żałuję, że nie sfotografowałam, ale w tłumie byłoby trudno. 
Najpierw pod jednym z namiotów Jarmarku: kawałek tektury oparty o słoik ogórców z odręcznym anonsem "Ogórki z CARRY".
Potem na szybie mijanego sklepu: przylepiona kartka z wydrukowaną ofertą "Za zakupy powyżej 50 zł. gratis torba, paletka lub BADBINGTON".


czwartek, 13 sierpnia 2015

A pan mecenas drzwiami? Najemnik z bonusem

Pełnię sobie obowiązki służbowe przy najmilszej sędzi w wydziale z najfajniejszym poczuciem humoru - tej samej, co onegdaj prosiła żeby jej kiecę skołować bo zapomniała. Wywołuję sprawę, melduje się świadek - wysoki, nieźle zbudowany, łysy facet około czterdziestki, wyraźnie od sędzi starszy. Świadek podaje swoje dane i pada pierwsze pytanie - gdzie świadek jest zatrudniony i na jakiej podstawie. Świadek nabiera dużo powietrza i z wielkim oburzeniem rzecze "Pracuję w Takiej Łonej firmie, a jak jestem zatrudniony? To chyba oczywiste, że jestem pracownikiem najemnym Takiej Łonej firmy, zupełnie tak samo, jak pani jest pracownikiem najemnym sądownictwa".
Bez komentarza, Wysoki Sądzie.

W bonusie od Ryśka tabliczka z włoskiego marketu: 


"Ogłoszenie: Prosi się szanowną klientelę o nie pukanie w arbuzy. Większość z nich nie odpowiada."

czwartek, 9 lipca 2015

Uważaj, o co prosisz - Biurokracja level hard

No więc, wiem że nie zaczyna się zdania od no więc, ale no więc - uważaj o co prosisz, bo czasem możesz to dostać.
Poszłam sobie do nowej pracy, do mojego ślicznego, dużego Sądu. Zaświadczenie od lekarza, obiegówka, klimaty jak to pierwszego dnia w budżetówce. Wchodzę między innymi do informatyków, coby hasła wszelakie wydali i  dostępy potrzebne porobili, miła niewiasta - rzadkość wśród informatyków - klepie w komputer mrucząc pod nosem "pani... wydział karny..." Ale że co? przecież ja do rodzinnego miałam iść. Ale na obiegówce skierowanie do karnego jak bawół. Telefon do kadr - obiegówka wystawiona prawidłowo. Rozmowa z kadrowym - generalnie dynda mu, że właśnie z tego karnego odeszła moja znajoma opowiadając o nim uprzednio horrory, albo biorę, albo wychodzę, bo to jedyna dla mnie propozycja.
No to wzięłam.
Bardzo szybko okazało się, że horrory znajomej były mocno przesadne - owa przykładna Matka Polka (mega kochana zresztą) nie umiała przejść do porządku nad tematyką spraw, czuła się z ich powodu nieszczęśliwa i dorabiała nieistniejącą ideologię. Umiem zrozumieć.
Ja tematykę tych spraw kocham i w pobiciach, rozbojach, narkotykach, zniesławieniach - pławię się jak w najlepszej benzynie lotniczej. A przy okazji oddycham wreszcie pełną piersią, mocno przez ostatnie pół roku stłamszoną. Bo nikt mi nie opowiada nad głową o grillu z teściami czy alergiach dwulatka. Bo kierownik jest kierownikiem. Bo sędzia na sali potrafi walnąć: "O rany, zapomniałam tej kiecy, niech mi pani jakąś skołuje, proszę....". Bo jest bardziej prawdziwie, i w ogóle bardziej, niż przez ostatnie pół roku bywało. Bo jest wydział karny.
Aklimatyzuję się więc w nowym Sądzie z dziką radością - tymczasem Sąd stary, jak raz, na moje pożegnanie ogłosił konkurs. Konkurs taki jest to stworzenie przydatne, bo wygrywa go i etat od ręki dostaje jedna osoba, za to spora grupka osób którym też dobrze poszło tworzy w jego wyniku listę rezerwową, z której zatrudniane są potem w miarę zwalniania się kolejnych miejsc.  W konkursie więc udział brać warto, bo daje on niejaką perspektywę zatrudnienia każdemu, kto na listę się załapie. Bez listy - zapomnij.
Postanowiłam więc schować dumę do kieszeni, przygotowałam dokumenty - a konkurs sądowy wymaga tego w okolicach 10 stron - najstaranniej jak potrafiłam, w kopertę włożyłam i pocztą posłałam. Po kilku dniach podano listę zakwalifikowanych - a mnie na niej nie ma. Dzwonię więc do kadr i grzecznie zapytuję - cóż to się stało. Kadrówka Młodsza ogląda moje dokumenty i nie co zdziwiona mówi że nie wie, zapyta Kadrówki Starszej. Naradzają się dłuższą chwilę i wreszcie niepewnie informuje mnie, że zabrakło numerka. Otóż przesyłając dokumenty pocztą należało na kopercie dopisać "Konkurs numer..." a ja napisałam co prawda "Konkurs", ale numeru już nie, bo nieuważnie przeczytałam treść ogłoszenia. Co z tego, że tylko jeden konkurs jest aktualnie w toku i bez problemu można właściwie sklasyfikować moje prawidłowo przygotowane dokumenty - numerku brak, klasyfikacji nie będzie.
Kurtyna.

środa, 17 czerwca 2015

Oczekiwana zmiana tematu albo 3 w 1

Nieubłagalnie nadciąga cudowny, ostatni dzień czerwca kiedy to uwolnię się wreszcie od mojej kierowniczki wzrostu siedzącego psa i manier czeskiego sierżanta. Przestanę słuchać, jak to robię 1/3 tego co inni w Wydziale a za każdym razem kiedy na mnie spogląda trzymam w ręku telefon komórkowy. Przestanę zgrzytać zębami kiedy znów odkrywam, że była w mojej szafie, wywaliła do góry nogami połowę akt, druga połowa znikła i ogólnie powstał Sajgon - jakoś od pół roku ani razu nie przytrafiło się to w mojej obecności, zawsze znaczy swój teren kiedy jestem na sali.
Cóż, najwyraźniej po raz kolejny wystaję ponad szereg, tylko tym razem zawzięłam się, że nie dam się przyciąć. Na mój szacunek trzeba sobie zapracować, a na pewno nie da się tego zrobić zmuszając mnie do mówienia sobie na ty w drugim dniu znajomości. 
Co potem? A no nadal Sąd. Sąsiedni Rejonowy zdecydował się przyjąć mnie na kolejne zastępstwo. Sąsiedni Rejonowy wśród zalet ma i siedzibę 3 minuty piechotą od mojej Jaskini,  i kadrowca z długimi włosami i kubkiem klubu piłki ręcznej na biurku, i - last, but not least - miejsce w sekretariacie Wydziału Rodzinnego i Nieletnich.
Boję się. Do tej pory przerzucałam na kilogramy nudną papkę która - najczęściej - dotyczyła wyłącznie tego kto komu ile. Teraz wkraczam w prawdziwe życie spraw z zakresu Kodeksu Rodzinnego i Opiekuńczego oraz nie miękkich zderzeń nieletnich z KK. Na salach Wydziału Rodzinnego może się zdarzyć wszystko, a ja nigdy nie umiałam zostawiać takiej pracy w pracy. Boję się więc - i nie mogę już doczekać. Mam wrażenie że to będzie moja szansa. Mam nadzieję że to będzie moja szansa.
W ramach walki z nadmiarem mnie nie ustaję w próbach uprawiania aktywności fizycznej. O dziwo najdłużej ( z różną częstotliwością już ponad dwa miesiące) utrzymują się marszobiegi po pobliskim parku. Kawałek potruchtam, kawałek pomaszeruję, endorfinki się produkują. Jednakże w związku ze wzrostem temperatur pojawił się ostatnio niewielki problem posiadania jedynie jednej pary czarnych, długich dresów. Na szczęście mniej więcej w okolicy pensji trafiłam w Tesco wyprzedaż odzieży sportowej i przytuliłam krótkie, cienkie, szare dresy z dużą ilością kieszeni. Tak oto prześlicznie odziana, w koszulce Cerradu Czarnych Radom z numerem 4 (Rysie wiedzą jak robić mamom frajdę;)), ze słuchawkami w uchach a flaszką płynu w łapie truchtam sobie w porze około zmierzchowej, chyba już na drugim kółku więc zmęczenie i zapocenie widać - a naprzeciw mnie pan Jogger. Pan Jogger profesjonalny pełną gębą, nie jakiś żelowy marszobiegowiec jak ja, kłusuje i wygląda jak zawodowiec. I na mój widok skłania głowę posyłając spod daszka ciepły uśmiech "Cześć, kobieto która biegasz". Wzruszyłam się zupełnie szczerze, a wręcz poczułam nieco nobilitowana.
Oprócz aktywności fizycznej uprawiam też znów aktywność muzyczną. W telefonie starannie ułożona playlista, w sercu dredy gitarzysty a w mózgu pytanie bez odpowiedzi:

Panowie Afromental, gdzieście byli całe moje życie???

Zaczęło się bardzo niewinnie - od Ryśka który przyniósł do domu jeden singiel. A potem poszło jak kula śnieżna, łącznie z wyjazdem na absolutnie urywający - od - wszystkiego koncert. Nigdy nie jest za późno na odkrycie zacnej muzy, czego mam nieopisaną przyjemność być najlepszym przykładem:



poniedziałek, 25 maja 2015

Takie mamy Rzeczypospolite...

W pracy, w jednym pokoju jest nas cztery. Jako że spędzamy razem 40 godzin w tygodniu to i pogadać się zdarza. Ostatnio - o polityce, a konkretniej - o wyborach prezydenckich.
Wszystkie trzy współmieszkanki mojego pokoju jak jeden mąż (albo raczej jeden cień w dolinie mgieł) głosowały w pierwszej turze na Pawła K. Temat jaki to on wspaniały, inny, i jako jedyny ma rację fruwał nam między biurkami od początku kwietnia chyba. Na moje nieco uszczypliwe uwagi że facet wygląda i zachowuje się jak spod budki z piwem momentalnie zaczynały się namiętne perory: "Nie znasz się, właśnie przez to jest autentyczny, a jak wygra to weźmie sobie speców od wizerunku i wtedy zobaczysz". Pytanie w czym, ale to tak konkretnie,  Paweł K. jest lepszy od Andrzeja D. i Bronisława K. ośmieliłam się zadać raz. Dwie z trzech jego groupies zamilkły, jedynie siedząca naprzeciw mnie Bezdzietna Prawniczka (dalej BP) po chwili marszczenia brwi wypaliła: "Bo jeden to idiota a drugi złodziej". 
Aha. Aha i...? 
I to wszystko. Na tym wyjaśnienia zakończyła i wzięła się za robotę, a więc i ja nie pytałam już więcej, bo nie wiedziałam, czy odpowiedź będzie bardziej straszna czy jednak bardziej śmieszna. W każdym razie po przegranej ich idola w pierwszej turze groupies zawarły pakt, że na drugą nie idą bo żaden inny kandydat im nie odpowiada.
Dziś, przy porannej kawie (i moim Biedowym energetyku mojito) z ciekawości jak im ten pakt wyszedł wywlokłam temat wczorajszych wyników Wyborów Prezydenckich 2015. I dowiedziałam się że:
1. BP jest zrozpaczona i przerażona, bo to zaraz dostaniemy 10 kwietnia świętem państwowym i będziemy musieli spłacać kredyty za tych z frankami. 
Na wybory nie poszła bo mieszka w innej miejscowości i musiałaby potwierdzać pobyt albo jechać do siebie (jakieś 30 km), a ani jedno ani drugie jej się... nie chciało. Była w lokalu wyborczym z mężem i teściami, oni głosowali na Komorowskiego "żeby Duda za łatwo nie wygrał".
2. Młodej Mamie (dalej MM) sen  z powiek spędza pytanie czy jej dwuletnia córeczka będzie musiała zdawać obowiązkową maturę z religii "bo to już będzie przegięcie". 
Na wybory nie poszła, to znaczy pojechała z mężem do lokalu wyborczego, ale on poszedł zagłosować na Komorowskiego, a jej się nie chciało wysiadać z auta.
3. Starsza Mama (dalej SM) jest zbrzydzona faktem, że przez najbliższe pięć lat będzie musiała wciąż oglądać posłankę Pawłowicz i "inne mordy".
Na wybory poszła, bo mąż ją zaciągnął. On zagłosował na Komorowskiego, ona oddała nieważny głos poprzez dopisanie i skreślenie na karcie trzeciego kwadracika z nazwiskiem Kukiz.

Takie mamy Rzeczypostpolite jakie ich obywateli polityczne uświadomienie...

P.S. A znudzonym już polityką p.t. Czytelnikom polecam serdecznie moje największe odkrycie muzyczne ostatnich tygodni... rodem w prost z festiwalu Eurowizji. Ostrzegam: są Włochami, wyglądają jak Włosi, śpiewają po włosku. Ale, qrczę, jak...

niedziela, 10 maja 2015

Wieczór wyborczy

Po odebraniu wstępnych exit polls'ów poczułam gwałtowną potrzebę aby wyjść pobiegać. Mp3 ustawione na losowe wybieranie utworów zaproponowało mi coś tak bardzo a'propos i na temat, że już bardziej chyba nie można:

czwartek, 30 kwietnia 2015

A pan mecenas drzwiami? Przedłużacz

Każda rozprawa przed sądem powszechnym w Polsce zaczyna się od tego, że protokolant wychodzi przed salę rozpraw, wywołuje jakieś "Sprawa przeciwko Janowi Kowalskiemu", wykreśla ową sprawę z wiszącej gdzieś w pobliżu drzwi wokandy i wraca na salę wpuszczając przed lub za sobą strony. Kiedy dociera z powrotem do swojego stanowiska pracy i zasadza się za swoją klawiaturą sędzia zaczyna dyktować kto się stawił.
Sesję dzisiejszą miałam wyjątkowo męczącą, co odczuła także sędzia. Wywołałam kolejną sprawę, ledwo zdążyłam przejść przez próg w drodze do swojej miejscówy - a sędzia nie unosząc wzroku znad akt zaczęła dyktować mi stawiennictwo. Kiedy przeszłam całą długość sporej sali i dotarłam do stanowiska była już przy świadkach, nadal nie unosząc wzroku...

środa, 29 kwietnia 2015

Demoniszcze!

Kilka dni temu Moja Gładka Połowa w trakcie naszej cowieczornej skajpowej posiadówy z lekkim osłupieniem na obliczu poinformowała mnie "A wiesz, mojego bloga obserwuje Była. Nie żeby od razu komentowała, ale obserwuje..."
Pozbierałam szczękę z podłogi, uspokoiłam pierwszy odruch oklepania czegoś, no bo jak ona tak śmie (owszem, jestem obrzydliwą zazdrośnicą i chwała Cthulhu, że MGP mi powodów do zazdrości na ogół nie daje, bo pewnie byłoby różnie) i poszłam obejrzeć oraz poczytać.
Byłą, zresztą Wielokrotną,  ja również poznałam w czasach, kiedy tylko się z MGP przyjaźniliśmy i wzdychaliśmy do siebie z daleka tak dyskretnie, że ani jedno ani drugie nic po stronie przeciwpołożnej nie zauważyło. Jakoś przesadnie się nie zakumplowałyśmy, ona miała sporo inne zapatrywanie na większość spraw niż ja - a nawet niż MGP, i nieco czasu spędziłam rozmyślając, co też on takiego w niej widzi i tłumacząc sobie, że moja potrzeba posiadania go na wyłączność paczy mi obraz miłej w gruncie rzeczy i wartościowej dziewczyny. Kilka rzeczy jednakże jej zawdzięczam -  wizytę w najokropniejszej kawiarni Pięknego Miasta, najbardziej żenująca rozmowę w moim życiu i - pośrednio - związek z Niewiernym Kutasem, gdyż akurat jak zebrałam się na odwagę żeby wyznać MGP że wolałabym przenieść nasze stosunki w mniej platoniczne rejony to oni postanowili się znowu zejść, co mnie skutecznie do wyznań zniechęciło, do wyboru wówczas kręcącego się przy mnie Niewiernego skłoniło, i w rezultacie mam poroże większe niż Warszawa.
W każdym razie Wielokrotna Była po rozstaniu z MGP  ucięła skrzętnie jakikolwiek pozór kontaktów. Z nim i ze mną (acz dopiero odkąd się dowiedziała, żeśmy para), zachowując sobie dostęp do brata MGP, któremu zatem zawdzięczamy ową niespodziankę.
Przyznaję się bez bicia, czytać jej bloga zaczęłam z lekkim szczękościskiem i sierścią zjeżoną od przeczucia, że na pewno kombinuje coś niedobrego. Gdzieś w środku lektury byłam zdołowana marnością serwowanych tu historyjek w porównaniu z jej barwnymi, potoczystymi opowieściami pisanym nienaganną polszczyzną, lekko i w uroczym stylu. A skończyłam lekturę ze świadomością, jak bardzo mi Byłej żal.
(Choć MGP nadal nie wierzy, że przeczytałam całość tylko dlatego, że nawyobrażałam sobie bór jeden wie co).
Wiele miejsca autorka poświęca zachwycaniu się, jak to jest samodzielna i daje sobie radę ze wszystkim, bo życie ją zmusza i do tego, żeby i sama organizowała remont, i do tego, żeby samodzielnie zabiła i oprawiła karpia na Wigilię. No dobra, to akurat się chwali. Gorzej, że pomiędzy tymi samozachwytami występuje prawie wyłącznie siedzenie, użalanie się nad sobą, odliczanie dni od ostatniego seksu i wyliczanie epickich faili na drodze do kolejnego. Czy aby na pewno to jest radzenie sobie?
Dawno temu, w odległej galaktyce MGP powiedział, że kiedy mnie poznał to zwrócił uwagę przede wszystkim na to, że samotnie wychowuję córkę - bo mój ówczesny partner, Obiecujący Alkoholik dbał o Ryśka mniej niż o wczorajszy obiad - pracuję dorywczo i wciąż ganiam za stałą robotą a jeszcze mam siłę na erpegi i przegadywanie z nim całej nocy. Podobno podziwiał we mnie tą siłę, oraz to, że nie zostawiłam córy babci i nie zajęłam się układaniem sobie życia.
Heh, zostawić Ryśka, pewnie...
Prawda jest taka, że ja nigdy nie byłam silna. Jestem sobie galaretowatym pomieszkaniem rozproszonego układu nerwowego i w pełni identyfikuję się z Bridget Jones, ale tylko z "Mad About Boy". Boję się wielu rzeczy, w tym na przykład otworzyć konto i zobaczyć jak mało mam na nim pieniędzy, nie lubię równie wielu, w tym na przykład mycia podłogi, nie umiem zaś największej ilości, w tym na przykład gotować. 
A trwam tylko dlatego, że od 19 lat mam dla kogo rano wykopać się z łóżka. A kiedy życie naprawdę boli już nie do wytrzymania owszem, lubię się schować gdzieś w kącie i popłakać, jak to ja mam po górkę. Jak już tak sobie porządnie popłaczę, to na ogół robi mi się wstyd że tyle czasu zmarnowałam bezproduktywnie i lecę to nadrabiać. Najczęściej poprzez zrobienie czegoś ku większemu dobru swojemu albo rodziny. Albo przynajmniej Jaskini - jakieś zmywanie czy coś.
Generalnie instynkty macierzyńskiego wciąż można u mnie ze świecą szukać, niemniej mam pewność, że Rysiek to najlepsze co mnie w życiu spotkało. Gdybym nie zaszła w ciążę w 3 klasie LO zapewne już dawno zaćpałabym się gdzieś pod mostem - mniej więc na takim etapie życia wtedy byłam... Eh, pamięć ludzka działa dziwnie i wybiórczo - już prawie nie pamiętam tamtych czasów. Przypuszczam, że mogłabym nawet nie poznać jej wytwórcy, gdyby dziś minął mnie na ulicy. W końcu od tamtych czasów zdałam maturę, skończyłam w pierwszym terminie nie najłatwiejsze studia, zaliczyłam dwa patologiczne związki, pracuję, znalazłam miłość mojego życia... Jest mi fajnie.
Zapewne głównie dlatego, że nigdy nie próbowałam potwierdzać swojej wartości w oczach facetów (te dwa patologiczne to trochę z innych powodów. Lęku przed samotnością przede wszystkim). Dla mnie jedynym potwierdzeniem tego, co znaczę i co potrafię jest coraz większa łapka zaciśnięta w mojej dłoni. W ciąży byłyśmy w podobnym czasie we cztery. Syn Majki jest w poprawczaku, Aśka podrzuciła córkę rodzicom i wyjechała z kraju na 12 lat (a teraz się dziwi że młoda nie chce z nią gadać), Karolina podczas rozwodu zostawiła córkę byłemu i robi za mamusię na weekendy. I tylko ja codziennie potykam się o wywalone na środek pokoju skarpety, sprzątam legiony kubków po kawie i cierpliwie wysłuchuję dlaczego leksykografia to dziwka. Gdyby mnie wtedy ktoś zapytał - zapewne sama bym nie wpadła na to, że akurat ja. I że będę z tego powodu tak szczęśliwa.
Żal mi Byłej, że tak bardzo się męczy w swojej nieumiejętności ani znalezienia kogoś odpowiadającego jej wymaganiom, ani zmiany wymagań. Absolutnie i nigdy w życiu nie namawiałabym na dziecko kogoś, kto sam do takiej decyzji nie dojrzał, ale... gdyby nie moje nastoletnie macierzyństwo pewnie byłabym dziś kimś podobnym. Żal mi Byłej właśnie dlatego, że momentami aż za dobrze rozumiem, co czuje.
Na szczęście tylko momentami i nie grozi nam tu żadna wielka przyjaźń po latach. Pozostałe momenty są w dalszym ciągu skrajnie inne od tego, co odpowiada moim potrzebom.
Cóż, bycie suką nie uprawnia jeszcze do nazywania innych Psami.
Ale w sumie jestem zadowolona że kolejny demon przeszłości okazał się zwyczajnym, przytulnym demoniszczem.


środa, 15 kwietnia 2015

A pan mecenas drzwiami?

Tytułem wstępu:
Przebranżowiwszy się jakiś czas temu z inteligentnego przedłużacza słuchawki na równie inteligentne przedłużenie klawiatury vel protokolanta sądowego odkryłam, że dziwne rzeczy które mówią do mnie ludzie nadal się przytrafiają. Ale "Między słowami" było różowo - niebieskie i pozostało szczęśliwie za mną, trzeba mi było nowego pomysłu. A onego nie było...
Aż nadszedł dzień dzisiejszy, zbrojny w pewne niezwykłe ptaszę i przyniósł mi inspirację. Inspiracją stal się ukochany dialog:

 " - Otwórzcie okno. Myślę, że orłów nie ma, żaden nie wyleci.
   - A pan major drzwiami?"

Tak więc w pierwszej odsłonie cyklu "A pan mecenas drzwiami?" poznajcie proszę... Orlicę Palestry.

Była sobie Pani Strona. Miała ona Panią Pełnomocnik. I była też Sprawa, nieważne jaka, co się już trzeci rok w naszym wydziale toczyła. Rozprawa odbyła się dwudziestego piątego marca, Pani Strona na nią nie przyszła, Pani Pełnomocnik a i owszem, była. Sędzia wydał wyrok. Fakt, niezbyt korzystny dla Pani Strony, więc Pani Pełnomocnik po kilku dniach namysłu złożyła wniosek o jego uzasadnienie. Sędzia, zgrzytając nieco zębami, do pisania uzasadnienia zasiadł. Napisać nie zdążył - od Pani Pełnomocnik wpłynęła informacja, że Pani Strona zmarła. Do informacji załączony był akt zgonu wyraźną jak to na aktach zgonu datą - jedenastego marca. 
Gdyby Pani Pełnomocnik chciała tu jakiś wałek ukręcić i wyrok niestandardową metodą wzruszyć raczej by tego aktu zgonu sądowi nie pokazywała. Bo wynika z niego czarno na białym, że poszła na rozprawę reprezentować martwą od dwóch tygodni mandantkę. 
Dobra, mogę zrozumieć że nawet nie zadzwoniła do niej przed rozprawą - może wszystko miały wcześniej ustalone.  Ale czemu nie skontaktowała się po rozprawie, żeby choćby o wyroku poinformować, czy ustalić zasadność jego uzasadniania, tylko wniosek złożyła już na własną rękę - tego już nie ogarniam. Jakiś Kodeks Etyki chyba powinien obowiązywać... 
Chyba.


niedziela, 29 marca 2015

Angielskie gołębie tworzą historię

Southampton, jak wiadomo, jest miastem portowym. TYM miastem portowym, z którego 103 lata temu pewien liniowiec popłynął na spotkanie z górą lodową. A że Wielka Brytania nadal gdzieś tam cichutko marzy o byciu potęgą morską - to już podczas pierwszego dnia spaceru po mieście ujrzeliśmy gdzieś na horyznocie dwa zgrabne, błękitne kominy. O takie:


Po bliższym obejrzeniu zjawiska nadal jednak nie mieliśmy pewności, czy aby nie mamy do czynienia ze stałym fragmentem zabudowy miasta Soton:
Otóż nie. Nie mieliśmy. Faktycznie zbliżaliśmy się powoli do m/v "Britannia", ledwo poprzedniego dnia ochrzczonego przez Elżbietę II, nieprawdopodobnie olbrzymiego liniowca przeznaczonego do rejsów po Morzu Śródziemnym. Póki co stała sobie bezpiecznie przy terminalu oceanicznym ształując pasażerów i wyglądając imponująco z każdej strony:




Jednakże już kilka dni później mieliśmy nieprawdopodobną przyjemność zająć strategiczne miejsca na sothamptońskim pirsie i obserwować jej przygotowania do pierwszego w życiu rejsu:
Biorąc pod uwagę fakt, że jak ustaliliśmy Ocean Terminal to właśnie stary dok White Star Line, a orkiestra na pokładzie cięła szlagiery aż miło... Mieliśmy lekkie ciarki i miłą świadomość, że historia właśnie pisze się na naszych oczach:
Z przyjemnością jednak spieszę donieść, że nasza zaprzyjaźniona kruszynka na Śródziemnym żadnych przeszkód nie spotkała, i do portu macierzystego powróciła już bezpiecznie.



sobota, 21 marca 2015

Angielskie gołębie pokonane przez angielską pogodę

Wszystko było naprawdę ładnie, pięknie i brytyjsko - aż do niedzielnego załamania pogody. Gęsta, angielska mżawka, silny wiatr i ciśnienie w okolicy piwnicy zmusiły nas do porzucenia planów zwiedzenia bagna Redbridge, zaszycia się w kartonowych ścianach domu, obłożenia ciemnym chlebem z humusem i uruchomienia awaryjnego planu nadrabiania zaległości w kinematografii. 
W ramach nadrabiania serdecznie mogę polecić "Birdmana" - zakręcony, dający do myślenia film, a Michael Keaton mimo łysinki wciąż cudowny.
Angielskiej pogody natomiast już polecić nie mogę.
Następnego dnia MGP wrócił do pracy, a ja wstałam już z mózgiem wyciekającym przez nos i gardłem z papieru ściernego. Jeśli do tego dodać jedną plombę wypadniętą i złamaną drugą, oraz pustkę w portfelu (która zmusiła nas do uczczenia pierwszego angielskiego Dnia Świętego Patryka jedną butlą Guinnessa na twarz. Swoją drogą w Anglii 17 marca nie dzieje się niemal nic, widziałam raptem jeden pub z plakatem o Patrykowej promocji) końcówka mojego pobytu na Wyspie nie należała do najpogodniejszych i najzdrowszych.
Zauważyłam zabawną rzecz związaną ze mną i językiem angielskim. Przez pierwsze trzy - cztery dni chodzę po ulicach zasłuchana, bawię się w rozpoznawanie akcentów, próbuję żartować ze sprzedawcami w sklepach i ogólnie cała jestem szczęśliwa, że przebywam w otoczeniu angielskich rozmów do tego stopnia, że aż momentami już myślę po angielsku. A potem się męczę. Wychodząc na miasto zakładam słuchawki, potrąciwszy kogoś mówię "przepraszam", konieczność używania dwóch języków jednocześnie po prostu mnie drażni. Chyba nie miałabym cierpliwości żeby żyć tu dłużej.
Dodatkowo w mieście większym niż średniowieczne Salisbury zaczynam mieć jednak problemy z ruchem lewostronnym. Wpajane od przedszkola patrzenie na lewo przed przejściem dla pieszych działa jak odruch Pawłowa, jeśli mi się spieszy to po spojrzeniu w lewo już wchodzę na jezdnię i dopiero z jezdni patrzę w prawo. A tu zonk, samochód z prawej mija mnie o milimetry... Dwa razy omal się tak nie wpakowałam niewinnym brytolom pod kółka, i wystarczy. Staram się zdwoić a nawet potroić uwagę - no ale czasem jestem zbyt rozproszona, a czasem po porostu wychodzę z gorączką do Tesco po jakieś głodowe zakupy żywnościowe i jakoś tak, sama z siebie... Angielska mania przełażenia przez jezdnię z całkowitym pominięciem przejść dla pieszych i jej zaraźliwość wcale mi tu nie pomaga.
Ale z drugiej strony - gdybym nie była przeziębiona i rozpaczliwie pozbawiona kasy na kolejną tabliczkę czekolady Lir pewnie nie szukałabym tylu dziur w całym.
Nowina z ostatniej chwili: w drodze powrotnej nie zostałam poproszona na Stansted do osobistej. Najwyraźniej koszulka Muzo FM wzbudza serdeczność angielskich celników. 

sobota, 14 marca 2015

Angielskie gołębie mają pod wiatr

Najbardziej inteligentna rzecz jaką można zrobić przebywając nad sporym zbiornikiem wodnym? Wybrać się w podróź po nim nie sprawdziwszy najpierw siły wiatru.
Southampton jako takie leży w ujściu dwóch rzek: Test i Itchen. Morzem więc pełnym nie dysponuje, ale jak zawieje, to i tak trzeba się trzymać. Od dwóch dni wieje bardzo uparcie, od dwóch dni również wraz z MGP nosi nas twardo tylko w okolicach wody. Rezultat łatwy do przewidzenia: siano miast fryzury, drewniane klocki miast przemarzniętych łap i ogólne poczucie nadchodzącego przeziębienia. Ale bez względu na rezultat - warto.
Wczorajszy dzień pozwolę sobie jeszcze przez chwilę zatrzymać w tajemnicy - muszę wrócić do domu i obrobić zdjęcia, żeby pokazać coś naprawdę cudownego. Natomiast dziś postanowiliśmy się nieco pobujać na falach obu rzek i wybrać w podroż promową do miasteczka Hythe.
Dlaczego Hythe? No bo strasznie się chciało pobujać, a podroż na lokalną największą atrakcję czyli wyspę Wight przerosła nasze możliwości finansowe. Czego oboje bardzo żałujemy, gdyż na Wight kursują dwa środki transportu do wyboru: duże, stateczne promy samochodowe (linii "Red Funnel", od razu przezwane przez nas Lejkami), którym pokonanie trasy w jedną stronę zajmuje godzinę, oraz zwrotne dwukadłubowce na nieprawdopodobnie mocnych silnikach, oczywiście o ponad połowę mniejsze (linii "Red Jet", pomysłu na ksywkę brak) które ten sam odcinek Southampton - Wight pokonują w 25 minut. Można więc swobodnie wybierać między nienerwowym rozkołysem a chęcią jak najszybszego dorwania się do atrakcji trzeciej co do wielkości wyspy Wielkiej Brytanii takich jak coroczny Festiwal Czosnku...
Stanęło zatem na Hythe i w drogę wybraliśmy się biało - zielonym promem "Wielkie Nadzieje". Hythe jest miasteczkiem maleńkim, w charakterze atrakcji turystycznej posiadającym baaardzo długie drewniane molo, po którym kursuje specjalna kolejka przewożąca pasażerów z promu do miasteczka. Kolejka jest zielona, z wyglądu pamięta czasy króla Ćwieczka a z wielkości nadaje się wyłącznie dla lalek, i to tych szczuplejszych. W miasteczku, rzecz jasna, występuje uliczka charity shopów (całych trzech) która zachwyciła mnie bezgranicznie, ponieważ dopiero w tamtejszym sklepie Fundacji Sue Ryder znalazłam zgrabny stosik zawierający cuda takie jak "Niesławni mordercy" i "Who is who seryjnych zabójców". Gdybym nie wydała kwoty przeznaczonej na rozbudowę Biblioteczki Małego Kryminalisty już wcześniej - obłowiłabym się jak sroka.
Poza molo i uliczką charity miasteczko okazało się posiadać jeszcze marinę - i to dopiero był strzał w dziesiątkę. Położone w sporym lasku osiedle eleganckich szeregowców, poprzecinane kanałami tak, aby każdy mógł trzymać swoją łódkę tuż przed domem. Jak mawia Andżelika - bajka. Pewnie, że do cywilizacji daleko - ale za to wychodzisz rano przed dom i słyszysz mewy. Ja tak chcę. I obiecuję nie zwariować po tygodniu.
Piosenki dnia dziś nie było, no bo peregrynując obok MGP nie wypada mieć słuchawek w uszach. Pożywieniem zaś ponownie została czekolada ze sklepu "wszystko za 99 pensów" - irlandzka mleczna Lir z nadzieniem o smaku Baileys'a oraz Famous Grouse. Żeby było śmieszniej - z trzech takich sklepów w mieście dostępna tylko w jednym. A to gruby błąd... choć nie wiem, czy jedzona gdzie inndziej niź na kamienistym wybrzeźu mariny w Hythe smakowałaby równie wybornie...