sobota, 31 maja 2014

Polska to stan umysłu

Przeżyliśmy dziś, wraz z Moją Gładką Połową i Ryśkiem całkiem miłą okazję turystyczną. Wycieczka, zorganizowana w ramach akcji "Pociągiem po województwie", obejmowała transport kolejowy na trasie Piękne Miasto - Piotrków i z powrotem oraz trzygodzinne zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Za całkowitą darmoszkę, a więc ścisk był niemożebny. Przewodnik trafił nam się uroczy, bardzo zakochany w historii i sypiący anegdotkami na każde zawołanie. Cała reszta była już mniej urocza, a najbardziej -  współuczestnicy...
Po przyjeździe do Piotrkowa podzielono nas na grupy według czterech szlaków zwiedzania i orgowie zaczęli rozdawać folderki tras - trzy kartki i pięć zdjęć na krzyż, plus może pół strony tekstu w sumie. Wiadomo - bez tej encyklopedii zgubimy się zaraz po wyjściu z dworca. Na uczestników padł blady strach, że może dla nich nie starczy, i zaczęli sobie te folderki wręcz wyszarpywać, nawołując kto ma jaki szlak, i jakiego mu jeszcze brakuje. Mnie przewodnik wetknął "Piotrków filmowy", i tak sobie stałam z nim z boku, czekając aż naród się uspokoi. Kiedy jakaś pani obok zawołała dramatycznie "A kto ma Piotrków filmowy?" litościwie wyciągnęłam do niej mój folderek, mówiąc "Proszę". Momentalnie ktoś z prawej strony przeorał mi rękę paznokciami, nie trafiając w folder, ktoś z lewej folder wydarł mi z palców, tuż przed twarzą pani, której go podawałam, a ktoś z tyłu wrzasnął z ciężką pretensją: "Ale tylko jeden? Czemu tylko jeden?".
W trakcie zwiedzania zaliczyliśmy również kilka mniej lub bardziej zabytkowych kościołów. W każdym przy wejściu, na stoliku, leżało trochę wydawnictw parafialnych a obok skarbonka lub miseczka na datki. Wychodząc ze szczególnie okazałego Sanktuarium Matki Boskiej Trybunalskiej (pełen barok, złotem kapie zewsząd aż zęby bolą) zatrzymałam się, aby na te wydawnictwa popatrzeć. Obok mnie stanął współuczestnik, wziął do ręki święty obrazek, rozejrzał się czy nikt nie patrzy, obrazek wetknął w identyfikator wycieczki i odszedł wesolutko, nie kładąc do miseczki nawet grosika.
Na dworcu Piotrkowskim czekaliśmy już na pociąg powrotny. Razem z nami - współuczestników tłum. Pociąg wtoczył się dostojnie, tłum pogonił go dziarskim truchtem, bo oczywiście większość stała na niewłaściwym końcu. Jednej z truchtających pań tak się spieszy, żeby już zasadzić zad swój bezcenny w środku, że truchtając naciskała co chwila guzik otwierania drzwi - na wciąż jadącym składzie. Rysiek, ze słyszalnym już nerwem zawołał "Proszę tego nie robić, wsiadanie w biegu jest bardzo niebezpieczne". Pani, nie przerywając truchtu, obcięła ją wzrokiem od stóp do głów i odkrzyknęła "Jak to szybko mówi, nic nie można zrozumieć". Po czym nacisnęła ponownie.
I już wysiadając w Pięknym Mieście jakaś inna pani rozwrzeszczała się nagle "A dlaczego tu tak wysoko? A to nie mogli niskopodłogowych dać? Nie wiedzieli, że starsi ludzie będą jechać? No jak tak można?"
Rodaków tłum stanowczo jest dużo bardziej męczący niż nawet trzygodzinne łażenie po obcym mieście w upał. I dużo bardziej wstydliwy, niż wszystkie choroby weneryczne razem wzięte. Po dzisiejszym dniu do pierwszej trójki moich potrzeb awansowało posiadanie bezludnej wyspy.
Najlepiej w Piotrkowie Trybunalskim, bo jest tam bardzo ciekawie i całkiem ładnie.

czwartek, 22 maja 2014

Dyskretny urok PRL

Kto z Was pamięta jeszcze czasy słusznie minionego ustroju?
Ja - słabo.Stan wojenny wprowadzono kiedy miałam kilka lat i pamiętam tylko, jak Mamuśka zaprowadziła mnie, już po zmroku, na pobliską pętlę autobusową gdzie stał transporter opancerzony a żołnierze grzali łapy na koksowniku. Chciała mi w ten sposób pokazać, czego mam się wystrzegać, kolejny transporter spotkałam jednak dopiero jako dorosła.
Mam pewien sentyment do tamtych czasów. Owszem, było szaro i beznadziejnie - ale Mamuśka dawała radę z jednej pensji posłać mnie co roku na obóz harcerski. Ja, w kraju demokratycznym, na obozy Ryśka musiałam brać już pożyczki z banku.
A dlaczego w ogóle ten wstęp przydługi? Bo pewien pan Sławomir, Koper zresztą, popełnił był cykl książek. A ja je właśnie skończyłam czytać.
Pan Sławomir z wykształcenia jest historykiem. Debiutował opisując - z różnym skutkiem - czasy II RP, po czym znienacka postanowił się przesunąć do przodu, do czasów PRL właśnie.
Pięciotomowy cykl biograficzny połączony skrótem "PRL" w każdym tytule tworzą: "Kobiety władzy", "Życie artystek", "Sławne pary", "Skandaliści" i "Gwiazdy kina". W pierwszej kolejności polecam, jako najciekawszą z tego grona, "Życie artystek".
Ogólnie pan Sławomir ma fajne, lekkie pióro, i gdyby nie to, że zbyt często powtarza całe fragmenty jednej opowieści, jeśli jej bohatera przestawia w kolejnej - byłoby 5. Niestety jednak jest nasz autor leniuszkiem, i choćby za to, że opisując w "Życiu Artystek" Marylę Rodowicz a w "Gwiazdach kina" Daniela Olbrychskiego cały fragment o romansie tej pary przekopiował z jednego w drugie - jest 4 z plusem.
Ale pomimo tego błędu, widocznego w zasadzie tylko kiedy się czyta całą serię ciągiem - polecam. Polecam przekonać się osobiście, że PRL wcale nie był taki szary i beznadziejny jak nam się z dzisiejszej perspektywy wydaje. Miał swoje gwiazdy. Ot, choćby pani Nina Andrycz, aktorka skądinąd genialna - a jednak żona komunistycznego premiera, poddająca się kolejnym aborcjom, aby dzieci nie przeszkadzały jej w graniu. Albo Wojtek Frykowski - syn milionera - prywaciarza, który ukrywał ojca po całej Polsce przed stalinowskim wymiarem sprawiedliwości (tak, tak, wtedy bycie prywatną inicjatywą było karane), potem poślubił najpopularniejszą poetkę tamtych czasów, Agnieszkę Osiecką, doprowadził do ruiny otrzymany od ojca majątek i wyemigrował do Stanów, gdzie padł ofiarą morderstwa. Albo Kalina Jędrusik - zaszufladkowana jako seksbomba, przez ukochanego męża, Stanisława Dygata odsunięta od łoża, (ciężka choroba serca wykluczała jakikolwiek wysiłek z jego strony), sprowadzająca do domu coraz to nowych kochanków, nieraz w obecności ukochanego męża.
Działo się wtedy, działo dużo i barwnie. Maryla Rodowicz, w przerwach między koncertami jeździła po Polsce konno z Olbrychskim lub wyścigowym samochodem z Andrzejem Jaroszewiczem. Owdowiała Maria Dąbrowska po latach zgodnego pożycia z mężem zawikłała się w romans z zamężną pisarką i wciąż od nowa schodziła się z nią i rozstawała. Władysław Broniewski popadał w alkoholizm po przypadkowej śmierci najukochańszej córki. Agnieszka Osiecka z kolej córkę pozostawiła jej ojcu, Danielowi Passentowi, a sama dalej pisała, piła, i pogrążała się w romansach. Jarosław Iwaszkiewicz z poświęceniem opiekował się żoną pomiędzy jej kolejnymi pobytami w szpitalach psychiatrycznych. Władysław Gomułka starał się nie wychylać z informacją, że jego żona to żydówka.  Halina Poświatowska szykowała się do drugiej operacji serca, której miała nie przeżyć...
Można PRL lubić, nie lubić, albo lekce sobie ważyć. Niemniej pan Sławomir udowadnia każdemu, nawet najbardziej opornemu, że PRL żył i bawił się we wszystkich odcieniach. Może tylko szarości - ale, jak widać z jego książek, szarość odcieni ma mnóstwo.
PRL miał też gwiazdy, których ekstrawagancji nie powstydziłby się dzisiejszy Pudelek. I wciąż ich niezwykłe życiorysy czyta się z wielką przyjemnością. 
Warto czasem, tak zwyczajnie i bez spinki uśmiechnąć się do tamtych czasów. A pan Sławomir Koper i jego książki mogą Wam w tym pomóc.

niedziela, 4 maja 2014

Cały dzień na farcie

Druga połowa miesiąca, niestety, z nużącą regularnością oznacza u nas totalny brak pieniędzy na cokolwiek i konieczność trzykrotnego omówienia każdej złotówki przed jej wydaniem. Ot, przywykliśmy.
Ale co zrobić, jeśli na drugą połowę miesiąca, konkretnie na 27 wypada trzeci mecz mistrzostw Polski w siatkówce, a Skra Bełchatów w dwóch poprzednich zbiła Resovię Rzeszów tak konkretnie, że wszystko wskazuje na to, że trzeci mecz będzie ostatnim?
Na początku chciałam być bardzo odpowiedzialna, więc zarządziłam, że nie ma mowy o pożyczeniu pieniędzy na bilety, bo pewnie za chwilę trzeba będzie pożyczać na życie. Namówiłam więc Ryśka żeby pogadał ze swoim naczelnym i złożył wniosek o akredytację dla nas obu. Na tą okoliczność pożyczyłam nawet lustrzankę od jednego z kolegów (dziękuję, Marcin;), Rysiek akredytację złożył, czekamy. Czwartek - rusza sprzedaż biletów, rozchodzą się w 40 minut, nic nie zostaje. Piątek - decyzja odmowna, żadna z nas nie dostaje akredytacji.
Zdaje się, że formę musiałam prezentować ciężką, bo kiedy w ten sam piątek władze Skry ogłosiły, że wystawią pod halą telebim z transmisją meczu MGIP z ciężkim wzrokiem podał mi kwotę potrzebną na bilety do Bełchatowa i z powrotem i polecił jechać, bo doskonale wie, że i tak nie wytrzymam.
Spakowałyśmy więc siebie, aparat - jedziemy. Już w PKSie spotykamy znajome twarze, każdy szczęśliwy że posiada bilet lub akredytację, tylko my stanowimy zespół dzielnych kamikaze jadących totalnie w ciemno... A trzy wsie przed Bełchatowem okazuje się że dalej nie jedziemy, autobus padł, czekanie na zastępczy potrwa do godziny. 
Szczęście w nieszczęściu - autobusowi udało się doturlać do lokalnego spożywczaka, choć na lody więc poszłyśmy, co okazało się potem jedynym naszym posiłkiem do powrotu do domu. Szczęście w nieszczęściu nr 2 - jako jedyne nieobiletowane nie miałyśmy ciśnienia co będzie, jeśli nie wejdziemy i mogłyśmy spokojnie kontemplować wielką mapę gminy.
Oczekiwanie na zastępczy trwało, wbrew ponurym prognozom, niecałe pół godziny i w Bełchatowie zameldowałyśmy się z zapasem do meczu. Pod halą - gęsto. Ludki kręcą się z kartkami "kupię bilety" lub pod takowymi siedzą. Jest trochę kibiców w barwach Resovii, trochę ZAKSY, napięcie wisi w powietrzu. Stoimy pod samym wejściem do hali i rozmawiamy ze znajomą Ryśka, kiedy nagle ktoś ze stojącego tuż przy nas wianuszka bardzo eleganckich osób płci obojga stwierdza "No to co my zrobimy z tymi biletami?". Niewiele myśląc odwracam się i z promiennym uśmiechem proponuję "Jeśli mają państwo jakieś bilety na zbyciu to my się bardzo chętnie zaopiekujemy i zapewnimy im dobre warunki". Rysiek w tym samym tonie dorzuca, że będziemy regularnie karmić i wyprowadzać na spacery. Państwo od takiej deklaracji nieco głupieją, ale uśmiechając się miło obiecują, że jeśli ich znajomi nie dojadą, bilety będą nasze. Super! Powstrzymując nadmierną radość gadamy z ową znajomą dalej, jest pięć minut do meczu, kiedy wytworna pani pyta: "To ile biletów wam potrzeba? Jeden czy dwa?" i wręcza upragnione czarno - żółte świstki. Po czym oddala się tak szybko, że nie zdążamy jej paść do stóp. Bez przesady, bilety okazują się darmowymi wejściówkami z puli sponsorów - ale najważniejsze, że są.
Szczęśliwe wpadamy zatem na halę, akurat kiedy Klub Kibica kończy śpiewać "Nie dla nas jest porażki smak, nie dla nas forma zła". Krótka chwila na orientację czaso - przestrzenną, wbijamy bezczelnie na schody między sektorami, zdążam wyciągnąć i uruchomić aparat, kiedy przy dźwiękach orkiestrowej wersji "Final Countdown" dokładnie naprzeciw nas rusza w górę trybuny najpiękniejsza na świecie flaga sektorowa z bełchatowską pszczołą i napisem "Witamy w ulu". Na ten dźwięk i widok mam ciarki na grzbiecie: o rany, o rany, jestem tu...
Jestem i patrzę, głównie przez obiektyw. Pierwszy set, frakcja argentyńska odstawia husarię, Skra wygrywa do 17. Drugi set, Sovia o dziwo prowadzi, na zagrywkę wychodzi Maniek Wlazły i bezlitośnie posyła cztery asy z rzędu. Wlazły wygrywa do 20. Trzeci set, Sovia nawet nie bardzo próbuje udawać że gra, trenejro wrzuca więc zmiany, żeby Maćkowiak i Tuia pokosztowali mistrzowskiego meczu, Skra wygrywa do 18 - mamy to!!!
Radość, śpiew, krzyki, mistrz Polski wrócił do Bełchatowa. Dwoję się i troję próbując złapać w kadr wszystko, co dzieje się na dekoracji.  W przerwach między zdjęciami biję brawo aż mnie łapy bolą. Trwa to i trwa, i dopiero kiedy wyłazimy przed halę uświadamiam sobie, jak mało w środku było powietrza. 
No ale powietrze powietrzem, a tu atrakcji ciąg dalszy - szykuje się uroczysty konwój mistrzów po mieście. Przodem władze klubu (na hondach goldwing i harleyach valkirye, hłe, hłe) za nimi sztab na mniejszym i zawodnicy na dużym, wojskowym transporterze. A potem pięć czy sześć suvów i półciężarówek wypchanych Klubem Kibica. Pamiętna ostatniego afrontu jaki mnie od nich spotkał mam na sobie przymałą, ale klubową koszulkę, Rysiek oczywiście w swojej z numerem 10 - łapie mnie nagle za aparat i ciągnie w stronę jednego z suvów. Znajomy kibic na pokładzie pozwala nam się dosiąść - i ruszamy w miasto. 
Konwój krąży tempem patrolowym, zawodnicy tańczą i machają żółto - czarnymi flagami, Klub Kibica wywrzaskuje kolejne przyśpiewki - a ludzie na ulicach zatrzymują się, machają, biją brawo, robią zdjęcia. Mam głęboką pewność, że cały Bełchatów cieszy się z nami. A to podobno piłka brzuszna jest naszym sportem narodowym... W Bełchatowie lepiej tego głośno nie mówcie.
Akurat kiedy wracamy pod halę zaczyna padać, i to dość mocno. Chowamy się więc, razem z garstką czekającą na powrotny PKS w hallu Hali Energia. A obok nas, za uchylonymi drzwiami biura marketingowców leje się wódka i huczy impreza. Marketingowcy wyglądają do nas parę razy i proponują tort, ale nie chcemy przeszkadzać.  Ale, jako że na paliwie nie oszczędzają, dość szybko od fazy imprezowych rozmów przechodzą do kibicowskich przyśpiewek, i wtedy już śpiewamy razem z nimi, a kto bogatemu zabroni. Więc po którymś kolejnym nawrocie "Kto nie skacze ten z Rzeszowa" z biura wytacza się uroczy szef marketingu i dziękując nam za wsparcie wręcza po klubowym szaliku. 
W końcu deszcz słabnie i Rysiek, z lokalnymi kumpelkami idą eksplorować okolice hali. Długo ich nie ma, więc ruszam z odsieczą - a te właśnie biorą od kogoś przez okno kieliszki, ewidentnie z wódką. Podchodzę więc, protestując że o mnie zapomniały - i za oknem widzę akurat tego siatkarza Skry, za którym mi się głowa kręciła cały sezon, bo i męski, i przystojny, i fajnie gra, i miły w kontaktach z kibicami, i Imperatyw Opkowy połączył nas już na pierwszym meczu, i w ogóle... A ten śmieje się do mnie, i mówi, że jak nas tyle to żebyśmy już weszły, będzie wygodniej.
Wchodzimy zatem na zaplecze klubu. Ślady imprezy mega hucznej, wódka pycha, dwie kolejki na szybko dodają mi wariackiej odwagi i pytam Pana Imperatywa, czy by mi koszulki swojej nie oddał. Odmawia, tłumacząc, że już wszystkie rozdał, żadnej nie ma, co udowadnia podciągając bluzę i pokazując idealny kaloryfer i śliczną klatę... O rany, o rany, o rany. Wódka na pusty żołądek i taki widok, to nieco za dużo, chyba miękną mi kolana. Zamiast koszulki proponuję kolejkę, śmiejemy się, ktoś go wywołuje do innego pomieszczenia - i na szczęście, bo ja nie wiem, gdzie  by mnie ta wariacka odwaga doprowadziła...
Dziewczyny już chwilę wcześniej wysypały się na korytarz, gadają tam z fakcją argentyńską i połową francuskiej. Panowie są mocno wstawieni a jeszcze mocniej szczęśliwi i życzliwi światu, rozemocjonowany Rysiek ściska w objęciach klubową bluzę i gatki zdarte z jednego z młodszych zawodników. Robię zdjęcia, dyskutuję z francuzem o znaczeniu tatuaży... Aż przegania nas klubowy DJ prosząc, że kilku mocno zrobionych chłopaków siedzi w szatni i wstydzą się przy nas wyjść, więc żebyśmy poszły już na imprezę i powołały się na niego, to nas wpuszczą...
Oczywiście grzecznie się zgadzamy, zwłaszcza, że godzina naszego autobusu zbliża się niebezpiecznie. Dziewczyny lecą na imprezę, ale my z Ryśkiem postanawiamy być rozsądne i nie ryzykować - tyle emocji, zero jedzenia, jeszcze jedna kolejka i będzie po nas. Jako się rzekło, tak i robimy - z żalem żegnając mistrzowskie miasto Bełchatów.
Reasumując: na zupełne, gnatożujskie piękne oczy udało nam się wejść na mecz, dostać się do konwoju, dostać po szaliku i wejść na klubową imprezę. Jeśli kiedyś takie dni jak ten przestaną mnie cieszyć - proszę mnie uśpić. Natychmiast.
Kawałek Mistrzów Polski na dobranoc: 



czwartek, 1 maja 2014

Sprawa Mariusza T.

Zacznijmy od tego, że jestem zdeklarowaną zwolenniczką kary śmierci. Jako jedyna daje gwarancję trwałego wyeliminowania ze społeczeństwa jednostek nie poddających się resocjalizacji, a wymierzana w postępowaniu dwuinstancyjnym (tj. przez sąd wyższej instancji niż orzekający o winie) daje wysokie prawdopodobieństwo uniknięcia pomyłki sądowej.
Jednakże jestem też zwolenniczką rozsądnego i przemyślanego kształtowania prawa, a zwłaszcza - unikania pochopnego jego zastosowania.
Kiedy Trynkiewicz w 1988 roku zabijał swoje ofiary w Polsce obowiązywała kara śmierci, choć trwało moratorium na jej wykonywanie. I na taką karę właśnie "Szatana z Piotrkowa" skazano. Zupełnie słusznie zresztą, bo zabójstwo trzech młodziutkich chłopców jednocześnie - to nie jest zwykłe zabójstwo. Zaprezentowany przez Trynkiewicza poziom braku opanowania własnego popędu i agresji wskazuje jasno, że to dla takich jak on przygotowano karę eliminującą ze społeczeństwa. A tu zdziwienie: KS dla "Szatana z Piotrkowa" owszem, zasądzono - aby szybciorkiem zamienić na 25 lat pozbawienia wolności.
I tu mamy pierwszy bubel prawny: ówczesny Kodeks Karny nie przewidywał dożywocia, tak więc jeśli liczyć w kolejności od kary najsurowszej do najlżejszej następne było 25 lat pozbawienia wolności. I po 25 lat z automatu wypadło dla wszystkich morderców skazanych prawomocnie na karę śmierci w dniu, kiedy nasz ówczesny rząd poprawności politycznej wymyślił sobie amnestię. Nie pamiętam skąd wiem, ale chyba w sumie było ich szesnastu. Wśród tej grupy był też, oczywiście,  Mariusz Trynkiewicz.
Amnestia rzecz słuszna, i chwalebne były intencje jej wprowadzenia: aby nawet skazani mogli uczcić upadek komunizmu w Polsce. Dlaczego jednak nikt nie pomyślał, że amnestia nie musi obowiązywać wszystkich więźniów, że swobodnie można spod działania ustawy wykluczyć skazanych na KS? O nowelizacji prawa karnego jeszcze wtedy nikt nie myślał, dlaczego nikt nie pomyślał też, że upadek komunizmu nie koniecznie czcić należy darowaniem życia pedofilowi Trynkiewiczowi, opóźnionemu umysłowo Pękalskiemu, mordującemu dla pieniędzy Morusiowi czy sadyście Gawlikowi?
No właśnie. Wszyscy chcieli czcić, nikt nie chciał ponosić konsekwencji.
25 lat minęło sobie tymczasem, dostarczając Mariuszowi T. izolacji od społeczeństwa - i dużo świętego spokoju. Jako że w okresie słusznie minionego ustroju przestępczość seksualną zamiatano w Polsce głęboko pod dywan, tak i Służba Więzienna wychodziła z założenia, że przestępców seksualnych nie mamy, więc terapii dla nich prowadzić nie musimy, i żadne programy terapeutyczne nie były dla osadzonych dostępne. Poniekąd słusznie: dopóki mieliśmy karę śmieci dostawali ją wszyscy mordercy seksualni lub z lubieżności, a "zwykli" gwałciciele byli szybko tłamszeni w Zakładach Karnych. Trynkiewicz żył sobie więc za kratkami od jednego odrzucenia wniosku o warunkowe przedterminowe zwolnienie do drugiego, nikomu nie zawadzał, lata mijały - aż nagle komuś na świeczniku zapaliło się pod ogonem: jak to? Przecież on za chwilę skończy karę? I tak go wypuścimy po prostu?
Tak więc po 23 latach błogiego nieróbstwa zapakowano Mariusza T. w konwój i wywieziono do innego Zakładu. Jak się bowiem okazało - program terapeutyczny dla skazanych z zaburzeniami seksualnymi został w międzyczasie stworzony, wszedł w życie, osadzeni już z niego korzystają... Dlaczego nie skierowano nań naszego bohatera od razu pozostaje jedną z wielkich zagadek tej sprawy. Miejmy nadzieję, że chodziło o to, że pierwszeństwo przed nim mieli skazani na krótsze wyroki, że nie zapomniano o nim tak po prostu...
W każdym razie Trynkiewicz terapię odbył. Po czym głośno obwieścił, że guzik mu dała, zabijanie jest fajne - a na władze padł blady strach.
I tak oto, z niewielką przymieszką norweskiej sprawy Breivika i ich najwyższego wymiaru kary w postaci 21 lat z możliwością powtarzania, narodził się w kolejnej genialnej głowie pomysł "ustawy o bestiach".
Pomysł z założenia prosty: dać możliwość dalszej izolacji wszystkich tych, którym nieszczęsna amnestia zamieniła KS na 25 lat. Tych, i tylko tych. Norweska konstrukcja prawna dająca możliwość przedłużania wyroku praktycznie w nieskończoność jest ewenementem i teoretycznie Polska nie zamierzała jej przyjąć. Teoretycznie.
Jednakże wykonanie pomysł nie było już tak proste. Najpierw - tajemniczy przestój w kancelarii spowodował publikację ustawy z trzytygodniowym opóźnieniem. Stało się jasne, że rząd spóźnił się dramatycznie, bo ustawa wejdzie w życie na mniej niż 3 tygodnie przed opuszczeniem przez Mariusza T. Zakładu Karnego - czyli, biorąc poprawkę na czas potrzebny do uprawomocnienia się postanowienia, nie da się go przekazać bezpiecznie z ZK do dalszego odbycia kary, trzeba go będzie wypuścić.
I tu zaczyna się polskie piekiełko - prasa radośnie podchwytuje temat i rozpoczyna regularną nagonkę. Codzienne nagłówki trąbią o Mariuszu, przez wszystkie przypadki odmieniając jego nazwisko. Mniej więcej co drugi dzień gdzieś można wyczytać szczegóły sprawy lub wywiad z kimś z rodzin ofiar. Atmosfera gęstnieje, ilość nawołujących do linczu komentarzy też. Aż niemożliwym wydaje się, że w tej całej histerii jakoś udaje się ukryć aktualne zdjęcia Trynkiewicza, i nie licząc rekonstrukcji graficznej jednego z brukowców, opartej o zdjęcia z okresu procesu, nikt nie wie jak naprawdę wygląda teraz wróg publiczny numer jeden.
Piekiełka część druga: krótko po wejściu w życie "Ustawy o bestiach" wniosków o jej zastosowanie jest już ponad 30. A morderców, którym odwołano karę śmierci było przecież ledwo kilkunastu, z czego większość wychodzi dopiero za kilka lat. I od samego początków, wprowadzając tą - dziwną, jak na warunki polskie - ustawę mówiono, że będzie miała zastosowanie tylko do tych kilkunastu. Pierwszy wniosek o zastosowanie jej do dzieciobójcy na szczęście oddalono,ku powszechnemu oburzeniu zresztą - co z następnymi już nie wiadomo. A ja bym chciała wiedzieć. Bo jeśli kogokolwiek innego podciągnięto pod "Ustawę o bestiach" to znaczy, że w prawie polskim coś się zmieniło. I to na dramatycznie gorsze.
Piekiełka krąg trzeci, póki co ostatni: na dzień przed zwolnieniem Mariusza T. odbywa się rozprawa w sprawie zastosowania co do niego wiadomej ustawy. Rozprawa zostaje odroczona, ponieważ obrońca wnioskuje o dosłuchanie świadka. I tego samego dnia strażnicy znajdują w celi Trynkiewicza "szczątki ludzkie i materiały pornograficzne".
Oh, really?
Czy ja naprawdę urodziłam się wczoraj i uwierzę, że w celi takiego więźnia, na dzień przed zwolnieniem, a więc trzepanej co kwadrans, mogło się znaleźć coś, czego personel oddziału nie widział już dziesięć razy?
Wraz z publicznym ogłoszeniem tego znaleziska polski wymiar sprawiedliwości pobił własny rekord żenady. I co z tego, że następnego dnia wycofano się z tego informacją, że szczątki ludzkie były zębem a pornografia jakimiś szkicami samego Trynkiewicza? Niesmak został do dziś. Naprawdę państwo zarząd Zakładu Karnego mogło nieco bardziej ruszyć mózgiem i zorganizować coś, co pozwoli przytrzymać za kratkami Mariusza pod pretekstem noszącym choćby pozory wiarygodności.
No i "Szatan z Piotrkowa" wyszedł na wolność. Dokąd - nie wiadomo, jakimś cudem druga rzecz w tej sprawie udało się utrzymać w sekrecie przed wszędobylską opinią publiczną. Wiadomo, że do jego ochrony przydzielono kilkudziesięciu funkcjonariuszy. Z moich podatków, zresztą z Twoich, czytelniku, też - utrzymywana jest ochrona zapobiegająca publicznemu zlinczowaniu naszego bohatera. A czy ktokolwiek dał mi wybór czy chcę płacić za jego ochronę, czy wolę wziąć udział w linczu? A czy ktokolwiek dał takich wybór panom i paniom  Policji, którzy muszą teraz pilnować całości jego osoby aż do uprawomocnienia się postanowienia o ponownym osadzeniu? Które to uprawomocnienie, jak znam życie i nasz system prawny, potrwa jednak kilka miesięcy, nawet jeśli sprawę Trynkiewicza popychają poza kolejką.
Ale kiedy próbuje się na sprawę Trynkiewicza popatrzeć okiem chłodnym i bez emocji własnych, widać obraz dość niepokojący. 
Popełnił zbrodnię. Został  za nią skazany w  najwyższym możliwym wymiarze. Git i ślicznie. Ale potem państwo darowało mu życie...
Odsiedział swoje co do dnia. Uczciwie, nie kombinując, nie narażając się władzy więziennej. Pewnie od dobrych kilku lat żył nadzieją, że wyjdzie, pokosztuje świerzego powietrza, zobaczy się z nie widzianą 25 lat mamą, która jako jedyna nie odwróciła się od niego...
I na pół roku przed tym upragnionym wyjściem dowiedział się, że wcale nie. Że prawo działa wstecz. Że nadal będzie zamknięty.
Bo ma problem, z którym sam nie umie sobie poradzić. Więc zamiast mu z poroblemem pomóc - państwo będzie go dalej trzymać w klatce.
Czy to jest w porządku? Nie tylko w stosunku do Trynkiewicza, także do każdego z nas - bo już wiemy, że prawo może zostać zmienione na naszą niekorzyść w każdej chwili.
W dniu wczorajszym zapadło postanowienie o uznaniu Mariusza T. osobą niebiezpieczną i dalszje izolacji.
Nadal jestem za karą śmierci. Ale z całego serca współczuję temu pedofilowi mordercy.