piątek, 5 lipca 2013

HD

I stało się!
Dziś, po raz pierwszy w życiu, zawarłam bezpośredni kontakt z motocyklem Harley Davidson. Co prawda tylko jako plecak - ale i tak wrażenia wielkości i mocy nie zapomnę długo.
Oto pierwszy HD w moim życiu (pierwszy chronologicznie, acz nie jakoś mega wspaniały, a Moja Gładka Inaczej Połowa bardzo narzekała na jego współpracę z kierowcą), Harley Davidson Road King:
A oto numer drugi (chronologicznie, bo mega wspaniały i w całości podbił i mnie, i MGIP), Harley Davidson Heritage:
Wielkie podziękowania dla Liberty Motors i Harley Davidson Łódź za świetną imprezę... I wielkie gratulacje dla Myszy, która sobie wzięła i znalazła szkołę oraz zupełnie sama załatwiła przyjęcie do niej!

czwartek, 4 lipca 2013

Odseparowana

Na ogół z pokorą spuszczam głowę i nadstawiam drugi policzek, naprawdę rzadko kiedy robię za rozwydrzoną gówniarę i uważam, że mi się należy. Mocnym wyjątkiem od tej reguły jest stacja krwiodawstwa.
Już wyjaśniam. Oddając te swoje 20 lat na terenie Stolycy przyzwyczaiłam się do pewnych standardów, które tam obowiązują. Do powitalnej kawki z herbatnikami, którą zawsze można było zamówić w szpitalu MSW, cierpliwej walki lekarzy z moim niskim ciśnieniem, której kwintesencją była młoda pani doktor z ambulansu Saskiej cztery razy odsyłająca mnie, żebym wypiła jeszcze pół litra wody aż ciśnienie da się wreszcie oznaczyć, czy choćby do tego, że siostry zawsze kręcą się między dawcami i życzliwie zagadują, a jeśli mam życzenie, żeby siostra stała przy mnie całe pobranie - to stoi i rozmawiamy sobie o czymkolwiek. Czyli, ogólnie rzecz biorąc, stolyczne standardy rozbestwiły mnie i przyzwyczaiły, że na stacji to dawca jest najważniejszy, i cały personel jest skupiony wokół tego, że dawca ma życzenie podarować komuś trochę krwi, więc należy mu to maksymalnie ułatwić, a jak się da, to i uprzyjemnić.
Niestety, to są realia Stolycy. W Pięknym Mieście rzecz się przedstawia zgoła inaczej. 
Zacznijmy od początku, czyli rejestracji. Pobieramy sobie kartę, siadamy w dużym halu, upstrzonym małymi stolikami jak stołówka zakładowa i czekamy, aż nieco bezosobowy głos wywoła nas do laboratorium, a potem lekarza. W laboratorium siostra czasem nawet nie mówi "dzień dobry", tak jest zalatana obsługą wszystkich kolejnych dawców na pojedynczym stanowisku. Ok, na Saskiej są raptem dwa stanowiska laboratoryjne, ale przyspiesza to obsługę, jakby nie było o połowę. Potem przez podwójne drzwi do malutkiej kanciapki lekarskiej - jak przez śluzę, jakbyśmy nieśli na sobie stada zarazków.
Mysz, która dziś pojechała ze mną obejrzeć sobie to zjawisko miała jedno, do bólu oczywiste skojarzenie - "Lot nad kukułczym gniazdem". Przekonała mnie. 
Ale sama atmosfera to jeszcze nic, doliczmy do tego panujące tu zasady. Pobranie krwi pełnej nie jest problemem, najpierw musimy się odnudzić co nasze w kombinacie, potem parę minut zielonej sali pobrań z TVP w tle (gdzie jest moja Saska, gdzie na monitorach szło TVN 24 i nikt mnie nie zmuszał do oglądania "Klanu"???) i wolni i swobodni możemy się już cieszyć kolejnym oddanym litrażem. Gorzej się robi przy separacji. Ponownie pytam - gdzie moja Saska, gdzie rejestracyjna siostra za każdym razem pyta, że skoro już oddawałam na separatorze może dziś też się zdecyduję, bo jest duży brak na moje 0 -? W Pięknym Mieście obowiązują twarde zasady: co z tego, że na sali oprócz sześciu stanowisk do pobrań pełnej stoi pięć separatorów, w tym dwie Trimy najnowszej generacji? Dawców do separacji przyjmuje się od poniedziałku do piątku w godzinach 7:00 - 11:00 i koniec. Jeśli się spóźnisz pół godziny to spadaj na szczaw - co z tego, że chcesz dobrowolnie przejść wszystkie nieprzyjemności tego zabiegu i oddać najcenniejsze z cennych osocze, skoro żadna z udzielnych księżniczek sali pobrań (zwykle kręci się ich tam 5 - 6) nie ma życzenia nadzorować twojego zabiegu. 
No i, last but not least - personel. O ile do sióstr rejestracyjnych i laboratoryjnych oraz lekarzy nic nie mam - oprócz może tego, że mogliby czasem nieco mniej okazywać znudzenie i wysilić się na minimum empatii - o tyle udzielne księżniczki sali pobrań podnoszą mi ciśnienie regularnie. Jak już napisałam - zwykle kręci ich się tam 5 - 6, z czego połowa kręci się po zapleczu, a druga połowa od samego wejścia zaczyna komenderować: umyć rękę, zostawić torbę w szafce, na tamto stanowisko, poczekać, zaraz ktoś podejdzie. Czas pobrania, który wg zaleceń (o ile się nie zmieniły) powinny spędzać kręcąc się między dawcami i pilnując ich samopoczucia spędzają plotkując w kupie przy wirówkach albo oglądając "Na dobre i na złe". Nie pozostaje nic innego jak dostosować się do ich poleceń i w ogóle cieszyć się, że zniżyły się do wbicia w dawcę igły. Takiego zbiorowiska osób nie na miejscu nie widziałam dawno - może i doskonale te panie spisują się pracując z probówkami i paczkami krwi, ale do pracy żywymi dawcami nadają się z nich może dwie, a może i nie to.
Po raz pierwszy przegięły poprzednim razem, kiedy to obsługująca mnie księżniczka najpierw zapięła za ciasno stazę, a kiedy po pobraniu zdjęła mi ją z sinej ręki nawrzeszczała, czemu nie wołałam że ma stazę zluzować. Po czym oddała mi legitymację z cudzym dowodem w środku i po pół godzinie zaszczyciła telefonem, ze mam natychmiast wrócić na stację ów dowód oddać.
Po raz drugi przegięły dziś. Wybrałam się na separator - raz, że na pełną nie miałam terminu a potrzebowałam dnia wolnego, dwa - że najwyższa pora zacząć napierać na tutejsze uprawnienia do darmowych przejazdów MPK, a że brakuje mi do nich ze 4 litry to oddając pełną będę robiła nieco za długo. Owszem, wpadłam na stację około 10:45, ale siostra na rejestracji przyjęła mnie bez problemu i skierowała nawet na laboratorium poza kolejką. Niestety, jak już przyszły moje bardzo dobre wyniki, krótko pracująca w stacji pani doktor zaniepokoiła się moimi cienkimi żyłami, i nie chcąc słuchać tłumaczenia, że wypiję jeszcze z litr wody i będzie git - zaciągnęła na salę, coby siostry się wypowiedziały że pobiorą. A na sali główna księżniczka zapięła mi stazę, nie pozwoliła nawet popracować chwilę łapą. Wrzasnęła "Absolutnie nie ma mowy, ja tu igły 17 nie wbiję, niech się pani nie wygłupia, nie pobiorę". 
Niestety, zabrakło mi asertywności żeby zapytać, czy któraś z lepiej wykwalifikowanych koleżanek pobierze, bo że pani nie umie to pani problem, oraz dlaczego na żadnym separatorze nie jest założony panel, choć były uprzedzone że bada się dawcę - czy dlatego że jest już 11:10 i nie mają życzenia przeprowadzić zabiegu?
Teraz żałuję, ale na takie chamstwo miałam już, jak to ja, łzy w oczach i wolałam stamtąd uciec zanim się rozryczę. Uciekłam więc, trzaskając nieco drzwiami. Lekarka poszła za mną, uspokoiła, i przekonała, żebym jednak poszła na oddanie krwi pełnej. Księżniczki być może coś jednak pokojarzyły, bo wydelegowały do obsługi mnie jedną taką maleńką, ogromnie sympatyczną kobietkę, która zajęła się mną dokładnie z taką uwagą i sympatią, jak lubię. No, ale ona była jedna a udzielnych księżniczek sali pobrań więcej - kiedy przypadkowo zajrzałam do własnej legitymacji, okazało się, że wbicie do niej dzisiejszego pobrania już było dla nich za trudne...
Mam mistrz plan za miesiąc pofatygować się znowu - o 8:00, zatankowawszy wprzódy ze dwa litry mineralnej. Ciekawe, co wtedy księżniczki wymyślą i jak bardzo przegną po raz trzeci...


wtorek, 2 lipca 2013

Światy pośrednie

To miała być bardzo nudna niedziela: rano kupujemy kwiatka ogródkowego, jedziemy na imieninową, tłuściutką wyżerkę babci Mojej Gładkiej Inaczej Połowy, a wieczorem, w domu, oddajemy się pracy pisarskiej.
Miała.
Ale w myśl zasady "ani chwili nudy w świecie pośrednim" - trochę nie wyszła.
Na imieniny dotarliśmy z begonią w plecaku, wyżerka się odbyła. Popołudnie ładne, do meczu jeszcze trochę czasu, więc MGIP oczywiście zaczęło nosić, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Zaproponował, że nie widziałam jeszcze głownego Zakładu Karnego w Pięknym Mieście, a że mnie w to graj było - pojechaliśmy w wertepy.
Wertepy okazały się całkiem malownicze. Najpierw stara radziecka stacja radarowa, potem długie, bujne pola dawnej bazy woskowej, małe domki poutykane w drzewach - sielanka. I z tej sielanki wylatują na drogę dwa ujadające lupusy: większy i wilkowaty, i malutki jazgot. Oba obskakują motor, raczej w celu pobawienia się z nim niż zjedzenia, ale skaczą niebezpiecznie blisko kół, więc MGIP zwalnia, trąbi, zwalnia, zwalnia... Motor leży.
W sumie więcej w tym szczęścia niż rozumu, że pierwsze motorowe wypłaszczenie zaliczyłam przy tak małej prędkości. Miałam na sobie kask, kurtkę motorową, glany - ale spodnie już zwykłe, a właśnie na własne kolano przyjęłam cały ciężar motoru, który wyłożył się do tyłu. Wyplątuję się więc spod niego lekko niepewnie, mdli mnie z szoku, na kolanie mam dziurę i fioletową tykwę pod spodem, odmeldowuję się MGIP, że żyję i może się zająć motorem - i widzę, że z chaszczy, z lupusami przy nodze, wyłazi jakiś facet. Zagajam uprzejmie (acz jazgotliwie, jak to ja), coby psów pilnował, bo nieszczęście będzie - a facet zaczyna wrzeszczeć coś o wchodzeniu do domu i chłopakach - i podnosi siekierę...
Na takie dictum jeno kurz się po nas ostał. Zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu pod pobliskim centrum handlowym, dokąd zagoniła nas chęć nabycia papieru toaletowego, i tam wreszcie mogłam usiąść na tyłku oraz trawniku. I doszedłszy do wniosku że tak łatwo nie odpuszczę - sięgnąć po telefon celem wybrania 112.
O dziwo, połączyłam się niemal natychmiast. O dziwo, dowiedziałam się, że patrol zostaje do mnie wysłany. Po jakimś kwadransie dotarli - nieduży, superprofesjonalny sierżant i młodziutka posterunkowa. Wysłuchawszy w czym rzecz zażyczyli sobie wskazania chałupy, pojechaliśmy zatem. I pierwszy zgrzyt - chałupa wgląda jak pustostan, okna ma zabite spłowiałą dyktą. Jakoś niesiona adrenaliną nie zwróciłam na to uwagi. Lupusy znajome owszem, obskakują radiowóz, facet owszem, wyłazi - już bez siekiery, w brudnej fufajce, z gołymi kostkami wystającymi z rozdeptanych adidasów. Jedno wielkie nieszczęście. Sierżant zagaja temat i zaczyna pouczać, posterunkowa siedzi w radiowozie i czeka zmiłowania oraz połączenia z bazą PESEL coby nas sprawdzili. Facet bardzo pokornie nas przeprasza, tłumaczy że jest w konflikcie z bratem o ziemię, jacyś mu szyby wytłukli no to myślał, że znów w szkodę idą, a przewróconego motoru.... nie zauważył.
Troszku nam witki opadają od tego. Porozumiawszy się wzrokiem informujemy sierżanta, że nie będziemy się wygłupiać i składać zawiadomienia o groźbach skoro facet najwyraźniej żyje we własnym świecie i prędzej zakwitnie na zielono, niż stawi się do sądu, albo, co gorsza, spłaci nam jakiekolwiek koszty naprawy motoru. Chyba ta decyzja spotyka się z aprobatą władzy wykonawczej, bo sierżant nam się wyraźnie odpręża, że nie musi pisać kilometra zeznań, i idzie wypisywać mandat za niepilnowanie lupusów, udzieliwszy mi najpierw ze służbowej apteczki środka dezynfekującego na kolano.
Czekamy jeszcze na PESEL, żując pobliskie trawki i pogadując z posterunkową o całkowicie niepoważnym malowaniu i marce radiowozów polskiej Policji, oraz że według niej żadna z Kianek nie dożyje końca własnej siedmioletniej gwarancji. Słońce złazi w stronę zachodnią, a mnie jest coraz bardziej głupio, jak patrze na tą ruderę i jej właściciela z innej planety.
Z dużą radością przyjmujemy z powrotem sprawdzone dokumenty i oddalamy się w stronę domową - przy czym ja cały czas mam w plecaku nienaruszone 10 jajek i piwo Ambrosius strong...