sobota, 10 września 2016

Granice też mają swoje granice

Parę, w zasadzie to już paręnaście dni temu byliśmy na urodzinach znajomej. Nieduży pub w Śródmieściu Pięknego Miasta, dobre piwo, sympatyczna jubilatka - i tylko towarzystwo jakieś dziwnawe, każda osoba i innej parafii, małe grupki wzajemnej adoracji a jubilatka między nimi jako ten wolny elektron. 
Sytuacja nieco się zmieniła kiedy kolejny gość z kolejnej parafii zaproponował zsunięcie stolików, na co - o dziwo - reszta przystała. Skoro nad nagle skupionym towarzystwem powiało duchem integracji uznałam, że to już pora na kilka moim firmowych, makabrycznych opowiastek z sal sekcyjnych, sądowych i nie tylko. Opowiastki się spodobały, towarzystwo rozkręciło żywą dyskusję - i tylko ja znów poczułam się jak dyżurna specjalistka od okropności. Co prawda łączących pokolenia - ale zawsze okropności.
Nigdy w sumie nie myślałam, jak słuchacze odbierają moje historie - ot, jak to galiard żyję dla ich opowiadania. Nie ważne jak reagują, byleby błędów w nazwisku nie robili...
Ale nagle zaczęłam właśnie o tym myśleć. Jak ludzie postrzegają kobietę, która z upodobaniem zabawia ich historyjkami o zwłokach? Czy zastanawiają się, do czego jeszcze jest zdolna, gdzie ma jakieś granice tolerancji na okropności?
Chyba mogłabym na to odpowiedzieć.
Bo parę, w zasadzie to już paręnaście dni temu przekazałam Mały Sąd w dzielne łapki Martusi, spakowałam litrowy kubek i zapas herbat, po czym przeprowadziłam się z powrotem do wydziału karnego i dużego, popartyjnego budynku do którego rano idę na piechotę 9 minut z przejściem przez Żabkę i kupieniem energetyka. 
Dokładnie tego samego budynku (choć na szczęście innego wydziału) w którym ostatnio pan oskarżony o stalking zmęczony oczekiwaniem na rozprawę polał swoją ofiarę kwasem siarkowym. 
Niby już minęło, sąd żyje dalej, jedynie kontrolę przy wejściu wzmocnili - ale cień tej historii wisi nad wszystkimi.
Nade mną w tej postaci, że wydział w którym rzecz cała się wydarzyła to mój były, koszmarny wydział, a sędzia pod którego salą do tragedii doszło - to ta sama moja ulubienica co wiecznie "tą kiecę" gubiła. 
Nie, nie poszłam do nich się witać, nie jestem aż tak fałszywa. Kogo chciałam spotkać i tak spotkałam na budynku, i nie, nie wypytywałam o tamto, bo wypytywanie wydało mi się po prostu nie na miejscu... A zresztą mój osobisty nowy sędzia karny gdzieś między sprawami z pierwszej wspólnej wokandy rzucił uwagą, że oni się po tym zdarzeniu uważają za elitę naszego sądu i straszliwie zadzierają nosy. I znając ich - jakoś uwierzyłam, choć absurd zadzierania nosa z powodu tego, że śliczna dziewczyna leży w Siemianowicach z ciężkimi oparzeniami wciąż nie mieści mi się w psychice.
Podczas następnej zaś wokandy jako obrońca w jednej ze spraw stanęła babeczka, która była również obrońcą tamtego stalkera. Jako że najwyraźniej zna się dobrze i z moim sędzią, i z prokuratorem obecnym wtedy na sali - zaczęła opowiadać. 
A ja zaczęłam sobie wyobrażać co by było, gdybym to ja była protokolantem w tej sprawie. Jak bym zareagowała? Jak bym się czuła, gdyby to się wydarzyło pod moją salą rozpraw? Na oczach mojego sędziego? Czy w panice i amoku byłabym w stanie pamiętać, że kwasu nie zmywamy wodą która wzmocni jego działanie, tylko czymś zasadowym, na przykład wodą ze zwykłym mydłem?
Zapewne nie.
Ponieważ to jest właśnie moja granica. Wszystko co dzieje się ludzkim zwłokom jest barwną opowieścią umilającą czas. To co dzieje się człowiekowi - jest tragedią. Ale tragedią tego człowieka, nie moją - ja nie mam prawa o niej mówić.