sobota, 18 czerwca 2016

Patologia nie jedno ma oblicze...

Pamiętacie jeszcze domorosłego Greya z mojej lutowej notki o rasizmie literackim? 
Otóż ostatnio, zupełnie przez przypadek, jako że mój kontakt z Martusią niemal nie istnieje - dowiedziałam się, jaki był finał tego płomiennego romansu wszechczasów.
Wannabe Grey okazał się otóż... synusiem mamusi. 
Mamusia miała klucze do mieszkania i regularnie wpadała tam robić porządki pod nieobecność synusia, mamusia co niedziela czekała z obiadkiem więc niedziele musiały być święcie dla mamusi przeznaczone, mamusia wiedziała i umiała wszystko najlepiej. Synusiowi to nie przeszkadzało zupełnie i oczekiwał od otoczenia bezdyskusyjnej aprobaty takiego stanu rzeczy. Martusia zaś, wywodząca się z domu w którym ma zdrowe relacje z obojgiem rodziców, kiedy już jej pierwsze oczadzenie przeszło - aprobaty za nic okazywać nie zamierzała, gdyż wszechwładne panoszenie się mamusi mocno ograniczało jej przestrzeń życiowej partnerki. Rozmawiać z wanabe Greyem próbowała, rozmowy prowadziły dokładnie donikąd. Krach romansu i marzeń o wspólnej przyszłości nastąpił, kiedy wannabe uczęstował ją tekstem: "Ależ nie, nie mam zamiaru przedstawiać Cię mamusi, bo kiedy się dowie ile zarabiasz uzna, że jesteś ze mną tylko dla pieniędzy".
Podziwiam Martusię nie tylko za to, że od matury twardo zarabia na swoje potrzeby, a od rodziców pobiera wyłącznie dach nad głową, prąd, wodę w wannie i czasem jedzonko, całą resztę - w tym zarówno studia zaoczne jak utrzymanie własnego samochodu - zapewniając sobie samodzielnie.  Podziwiam ją przede wszystkim za to, że na takie dictum nie huknęła wannabe Greya co najmniej w ucho, a jedynie obwieściła mu gromko w którym kierunku i jak szybko ma się udać, po czym opuściła dzieloną z nim lokację. Wannabe próbuje co prawda odzyskiwać jej względy, ostatnio nagabywał ją z kwiatami kiedy była ze znajomymi w pubie, ale obwieściła mu ponownie, a potem zwierzyła mi się smutno, że chyba musi na razie od jakichkolwiek romansów odpocząć. 
Mam nadzieję, że szybko jej minie, bo niewątpliwie będzie to korzystne dla świata. 
I jakoś tak mniej więcej w tym samym czasie co smutną rozmowę z Martusią miałam ci ja na sesji sprawę...
Tu krótka dygresja: z moim Małym Sądem łączy mnie nie tylko podobny wiek, okulary, złośliwość i zwierzolubność. Przede wszystkim łączy nas fakt, że obie wychowałyśmy dorosłe dziś i studiujące córki bez pomocy ich ojców. W moim wypadku wytwórca Ryśka zmył się jeszcze przed jej pojawieniem się na świecie, w wypadku Małego Sądu mąż ślubny krótko po narodzinach pierworodnej rozwodu zażądał. Dlatego też obie mamy twarde zadki i niską tolerancję na pandy, czyli takich obywateli co to po "Pan da..." wyciągają łapki gdzie tylko mogą. Ja mam łatwiej, bo tylko protokołuję, ale Mały Sąd niestety musi orzekać merytorycznie i obiektywnie, także wtedy, kiedy na jej własnej sali rozpraw staje przed nią klasyczna panda.
Tak więc miałam ci ja na sesji sprawę. Sprawę o eksmisję małoletniej w imieniu której stawała matka jako przedstawiciel ustawowy - matka eksmisję orzeczoną już miała. Się więc owa matka stawiła. Nawet fajnie się prezentująca, skromna, ładnie ubrana, spokojna. I oświadczyła co następuje:
Tak, mieszkanie ma zadłużone, kwota zadłużenia przekracza pięćdziesiąt tysięcy złotych. Ale to rodzice zadłużyli mieszkanie, ona dowiedziała się o zadłużeniu dopiero po śmieci mamy, czyli trzy lata temu. W razie zasądzenia eksmisji wnosi oczywiście o przyznanie lokalu socjalnego, tylko bardzo prosi żeby pozostawić ją w dotychczas zajmowanym lokalu ze względu na dzieci (małoletnią pozwaną i drugą córkę lat piętnaście), żeby nie musiały zmieniać przedszkola/szkoły i środowiska, więc żeby zmienić status jej lokalu na socjalny, ona wie na pewno ze tak można, bo koleżance tak zrobiono, a jej lokal przecież wcale nie jest w dobrym standardzie. 
Tak prosiła, tak przekonywała, że aż popłakała sobie troszeczkę, biedulka, bardzo oczywiście przepraszając i uważając, żeby makijażu nie rozmazać. Dobrze, że choć ona się własną historią wzruszyła, ani Małemu Sądowi ani mnie do wzruszenia wcale nie było.
Pani bowiem oświadczyła również że:
- od kwietnia pracuje na ćwierć etatu osiągając dochód 1500 - 1700 zł miesięcznie;
- razem z nią i z córkami mieszka konkubent który pracuje na czarno w budowlance i osiąga około 2500 zł miesięcznie;
- rodzina jest pod opieką MOPSu, pobiera zasiłki i zapomogi celowe oraz stały zasiłek na dzieci w kwocie około 300 zł na jedno, czyli około 600 zł na obie;
- a z programu 500 + mają jeszcze 1000 zł miesięcznie;
- nie próbowała się dogadać w sprawie spłaty zadłużenia, bo przecież nie ona je zadłużyła tylko rodzice;
- konkubent ma ograniczoną władzę rodzicielską za znęty nad starszą córką i z tego też tytułu rodzina jest pod nadzorem kuratora;
- konkubent ma umierającą na nowotwór mamusię która ma własne mieszkanie, ale nie zamieszkają z nią bo się nie zmieszczą i nie będą mieli podstawowych warunków - mieszkanie ma jakieś 20 metrów kwadratowych i wychodek w podwórku. 
 Mały Sąd zgubił się w tej łzawej opowieści do tego stopnia, że w pewnym momencie zapytał po prostu: "Dobrze, to ile macie państwo miesięcznego dochodu? Cztery tysiące?" Na co pani z nieco urażoną minką odrzekła: "Cztery? Nie, nie ma mowy. Co najmniej pięć tysięcy!"

 Cztery osoby. Pięć tysięcy. Mieszkanie zadłużone na pięćdziesiąt tysięcy.