sobota, 17 sierpnia 2013

Flamberg

Dziwnie się czuję. Jest popołudnie, trzecia sobota sierpnia, a ja siedzę w domu, przed  kompem, z  kubusiem herbaty. Tymczasem tam, w dalekim Nitalu na północy pięknego Rashtraam ludzie schodzą z terenu oboma traktami, zdejmując po drodze broń przekrzykują się opowieściami z ostatniej bitwy aby potem zapaść między namioty,  wrócić do swoich bojówek, kolorowych spódnic, i radosnym tłumem ruszyć na imprezę zamykającą konwent. No, po wcześniejszym prysznicu i obowiązkowym piwie oczywiście.
A mnie z nim nie ma.
Od pięciu lat nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że mogę nie pojechać na Flamberg. A potem po prostu nie pojechałam. I jakoś świat się nie zawalił.
Na początku sierpnia byłam w stolycy i odwiedziłam przy okazji Olę i Curtisa, od których odbierałam zresztą flambergowy namiot. Oczywiście całe mieszkanie zasłane było kostiumami w różnym stadium produkcji, a na ścianach rozlepili scenariusze swoich larpów. Oczywiście rozmawialiśmy tylko i wyłącznie o konwencie, o tym kto będzie, kto gra, kto się z kim pokłócił a kto zostanie Misiem sezonu - i wtedy tęskniłam, tęskniłam do bólu. Wracając do domu wspominałam nasze stałe miejsce pod namiot na warszawskiej polance, ekspresyjne powitania pod białym, radosne wygłupy na chlarpie, gospele śpiewane przy ognisku, pogaduchy w różnych zakamarkach lasu, gry małe i duże - no i ludzi, konwentowiczów kochanych, niewiarygodną bandę poetów i szaleńców, flambergowców...
A potem spróbowałam pomyśleć racjonalnie.
Kiedyż to ja zaczęłam jeździć na Flamberg? Ano w pierwsze wspólne wakacje z Kutasem. Odkryłam sobie miejsce na ziemi, gdzie nie mógł mnie znaleźć, gdzie byłam bezpieczna od jego fochów, humorów i pretensji, i pokochałam je najbardziej za bezpieczeństwo i spokój które mi ofiarowało. Tudzież za całkowitą swobodę: mogłam pić do nieprzytomności, nie wychodzić cały dzień z namiotu, udawać kogoś fajniejszego na larpach, a i na pomizianie się po kszunach zawsze się chętny trafił.
Teoretycznie - azyl, wolność, wspaniała sprawa.
Praktycznie - a co ja tam robiłam więcej prócz picia i okazjonalnego puszczania się? Kogo poznałam na tyle blisko, żeby mieć kontakt w ciągu roku? Odpowiedź jest smutna oraz do bólu prawdziwa: nikogo. A po ostatnim konwencie i rozwaleniu dwóch, dość istotnych wątków gry głównej z powodu własnej głupoty musiałam przyznać, że nawet na larpy się nie nadaję. Innymi słowy - marnowałam czas swój i innych. A przy okazji narażałam się organizacji, po której nerwowych reakcjach sądząc byłam pierwszym uczestnikiem w historii, który głośno powiedział, że ustawiają wyniki gry. 
Między nami mówiąc - ustawiali, i jeden z orgów sam mi to przyznał. Ustawiają zresztą do dziś, więc kiedy podchodziłam do głosowania - zasłaniano przede mną kartkę. 
Tak więc po przemyśleniu odkryłam, że wciąż tęsknię za Flambergiem, natomiast zupełnie nie tęsknię za sobą na Flambergu. Sama sobie we wspomnieniach tych ostatnich pięciu lat jawię się głupią, zadufaną, asocjalną babą. Albo mocno wykończoną kobietą wyrwaną na chwilę z bardzo toksycznego związku - to ta wersja bardziej optymistyczna, może ktoś tam, w Rashtraam, polubił mnie jednak na tyle, że ją wybierze...
Bardzo chciałabym jeszcze tam wrócić. Wrócić i cudownie się bawić, razem z innymi, tak, jak powinno się tam bawić. Ale jeszcze nie umiem. Wciąż jestem zła na siebie i na nich. Na orgów którzy nie umieli mnie docenić i obwiniali o winy własne i cudze, i na uczestników, którzy pewnie nawet nie zauważyli, że mnie nie ma. Może za rok, dwa, uda mi się opanować bałagan w głowie i wrócić?
A może za rok, dwa, już nie będę o Flambergu pamiętała? W końcu teraz już nie muszę uciekać od swojego życia...
A może najzdrowiej będzie uskładać jakoś tą morderczą kasę na akredytację i wyjechać jak na zwyczajny konwent larpowy, bez dorabiania żadnej ideologii? Ha, jeśli się by się udało to może nawet wtedy wygram Vanaada dla tego, kto powrócił...