niedziela, 5 października 2014

44 razy NIE

Jako że najbardziej lubię pisać recenzje pozytywne i dzielić się tu z Wami czymś fajnym - usilnie próbowałam wyprzeć z siebie fakt, że pomimo ostrzeżeń jednego ze znajomych, co przy produkcji onego pracował poszłam jednak do kina na "Miasto 44". Jednakże wobec ogromu bałwochwalczych zachwytów, jakie spływają na ten tfur ze wszystkich stron internetów wyparcie mi nieco nie wyszło...
Uczciwie przyznaję - "Miasto 44" miało potencjał. Tym większy żal patrzeć, jak zmarnowano zarówno niezły pomysł, jak i niewyobrażalne pieniądze włożone w produkcję...
Zacznijmy jednak od początku. Co wiemy, idąc do kina? Wiemy, że film powstawał przez 8 lat, kosztował 25 milionów złotych i miał pokazać Powstanie Warszawskie oczami jego młodych uczestników. Reżyser zdobył popularności dobrze przyjętą przez krytykę i widzów "Salą samobójców", więc niby jakaś gwarancja oglądalności jest (niestety, fakt że z rzeczonej "Sali" udało mi się obejrzeć jakiś kwadrans, i to pomimo silnego uwielbienia jakie żywię dla Agaty Kuleszy nie dał mi nic do myślenia). Ogólnie może się wydawać, że sprawdzić warto. A zatem sprawdzamy.
Po wyjątkowo długim, nawet jak na polskie kina, bloku reklamowym dostajemy wyjątkowo długą jak na polski film listę sponsorów. Za długą. Po liście sponsorów pierwszy zgrzyt: na ekranie wyświetlane są łopatologiczne notki o Powstaniu w stylu Wikipedii. Znaczy, państwo tfórcy założyli, że do kina przyszli idioci, którzy nie wiedzą o czym będą oglądać film?
Ciekawym pomysłem na scenariusz tego filmu było, moim zdaniem, osnucie go wokół klasycznego trójkąta: dwóch dziewcząt rywalizujących o względy jednego chłopaka na tle płonącej Warszawy. W pierwszej części filmu, opisującej ostatnie dni przed godziną W nawet trochę się ta intryga zaczyna zawiązywać. Zadziorna brunetka Kama zbliża się do swojego sąsiada Stefana, spokojnego młodzieńca opiekującego się matką i młodszym bratem i wciąga go do konspiracji. Na jednym ze spotkań towarzyskich Stefan poznaje młodziutką Alę, siostrę jednego z kolegów i, zainteresowany nią, zgadza się złożyć przysięgę. Konflikt zarysowany... na etapie zarysowania pozostaje. Kama wodzi wzrokiem za Stefanem, Stefan z Alą, Ala się rumieni i spuszcza głowę, żadne z bohaterów nie robi nic, żeby ten stan zmienić. Z pierwszej części filmu pozostaje w pamięci tylko epizodyczna rola matki Stefana, owdowiałej w kampanii wrześniowej i niezbyt zrównoważonej psychicznie byłej gwiazdy sceny, żyjącej w ciągłym lęku o swoich synów. Brawo dla Moniki Kwiatkowskiej. 
Do momentu wybuchu Powstania jest tylko nudnawo i zbyt statycznie, ale kiedy tuż przed godziną W oddziały powstańcze zbierają się na dziedzińcu jakiejś fabryki na odprawę, w trakcie której kilkadziesiąt osób przez kilka minut wrzaskiem "Tak jest" kwituje każdy otrzymany rozkaz oraz z łomotem obuwia o bruk wykonuje kilkanaście raz "baczność" i "spocznij",  i nie pojawia się żaden Niemiec, nikt się tą sytuacją nie interesuje nawet z okien - po raz pierwszy wykonałam tak zwanego "facepalma". Przez chwilę scenariusz jeszcze próbuje być realny, pokazując śmierć pierwszego powstańca, pierwszy atak na Niemców i wywołane tym emocje. I jakoś w tym momencie filmu kończą się jakiekolwiek próby pokazania emocji, a zaczyna wielowymiarowy pokaz wspaniałości i sprawności warsztatu reżyserskiego i realizatorskiego. Kończą się również próby udawania, że film ma scenariusz i opowiada historię, zaczyna się za to wielowarstwowy pokaz wspaniałości efektów specjalnych i sprawności montażystów. Jako że nasz główny bohater, Stefan, zostaje ranny i trafia do szpitala, skąd wychodzi w ciężkim szoku nie odzywając się nawet do wlokącej go za sobą w celach ratunkowych Ali - zamiera cały film, dialogi spadają do niezbędnego minimum, brak więc wyjaśnienia kilku ważnych scen: dlaczego Stefan zostawia Alę, która zdezerterowała żeby go ratować i wraca do oddziału? Dlaczego oddział przyjmuje go z powrotem, choć za dezercję kula w łeb? Jednym ważny dialog w tej części filmu następuje pod koniec, kiedy Kama i Ala wloką wspólnie jednego rannego, i nagle Kama wyzywa Alę od kurew, informując że jej nienawidzi, bo Stefan i tak ją wybierze. Ala milczy, więc w sumie jest to pół dialogu, ale zawsze. Wyjaśnienia tego nagłego wybuchu agresji u skądinąd pozytywnej i chyba jako jedyna narysowanej więcej niż trzema kreskami bohaterki, która do tego jest w tym momencie górą, bo to z nią Stefan przestał być prawiczkiem w ruinach śródmiejskiej kamienicy jednak się nie doczekujemy. A po chwili Kama ginie, w ostatnim słowie wysyłając Stefana z powrotem do Ali.  Która, w międzyczasie, ma tajemnicze spotkanie z tajemniczym mężczyzną w mundurze, którego ze zmęczenia tą wysublimowaną fabułą już nie rozpoznałam, i (chyba?) zostaje jej darowane życie. Choć może i zostaje zabita, a w ostatniej scenie Stefan w miejscu, w którym się przed Powstaniem poznali spotyka tylko jej ducha? Tego, drogi widzu, już się nie dowiesz.
Film, jak napisałam, miał potencjał. Dobry pomysł na scenariusz został jednak zmasakrowany do stopnia momentami uniemożliwiającego ogarnięcie fabuły (motywacja bohaterów? zakończenie?). Z młodych, nieogranych odtwórców głównych ról jakikolwiek warsztat aktorski posiada jedynie Kama. Stefan cały film gra na jedną minę, Ala - na jeden kołtun z ogromnych, jasnych włosów. I o ile u odtwórczyni roli Ali jakieś starania o zagranie widać, choćby w scenie kiedy opowiada bajkę dzieciom w powstańczym szpitalu, o tyle nasz główny bohater równie dobrze mógłby być bohaterem tego wiersza Leśmiana, do słów którego powstał utwór "Panna Anna" grupy Viridian (jest na TyTubie, a jakże). W rezultacie pokazania tej postaci jako dziecinnego, egocentrycznego neurotyka mniej więcej od połowy filmu zgasły we mnie jakiekolwiek resztki sympatii do niego i czekałam w utęsknieniem, która niemiecka kula będzie uprzejma pozbawić mnie konieczności patrzenia na niego. Żeby nie było, żem uprzedzona - siedzący obok mnie Rysiek miał dokładnie tak samo. 
Drugi element potencjału - realizacja. Owszem, nowoczesna, nieco teledyskowa stylistyka w połączeniu z naprawdę dobrymi efektami specjalnymi jest ciekawą metodą pokazania filmu wojennego i sprawdza się nad podziw dobrze. Niestety, bardzo atrakcyjna strona wizualna nie jest w stanie zakryć powalającej mielizny scenariusza. Nawet poruszająca scena wybuch samobieżnej miny jest zepsuta montażem, który osobom nie domyślającym się, skąd nagle z nieba deszcz krwi i ludzkich fragmentów nie wskazuje tego wyraźnie. Niemniej tak, ta scena wstrząsa nawet tak sarkastycznym samolotem jak ja. Ta jedna. 
Atrakcyjną wizualnie stronę filmu psuje mocno upodobanie reżysera do scen kręconych na zwolnieniu. Tu, niestety, trochę krecią robotę odwalił Staszek Mąderek, który kilka dni temu, na "Kapitularzu" miał świetną prelekcję o tym, jak ratował teledysk Ireny Santor zabity nadmiarem złego slow motion. Mając w pamięci jego opowieść już po drugim slo - mo w filmie miałam dziką potrzebę natychmiastowej obecności Staszka, który i ten film może by uratował. Zwłaszcza, że jako druga zwolniona w filmie występuje ta powalając swoją głupotą scena pierwszego pocałunku Stefana i Ali. Oczywiście pod niemieckim ostrzałem, a w naprawdę złym slo - mo pociski zakreślają wokół nich płonące koła. Nie da się uniknąć skojarzeń z faerie i wszelkim wróżkowym narodem, dzięki Ci reżyserze, że serduszek nie kreślą. Z całej kolekcja bardzo złego zwolnionego montażu w tym filmie jako tako wypada jedynie scena parcour przez nagrobki, która (o ile ogarnęłam, bo już wtedy mało co mówili do siebie) obrazuje ucieczkę bezbronnego Stefana spod niemieckiego ostrzału. I ją niestety zabija - tym razem wyjątkowo źle dobrana ścieżka dźwiękowa. Ale za to, jeśli jesteśmy przy ścieżce dźwiękowej - nieco dyskusyjne użycie muzyki dubstepowej w podkładzie do sceny zbliżenia Stefana i Kamy mi na przykład spodobało się bardzo, i jest chyba kwintesencją ducha świeżej nowoczesności w tym filmie. 
I jeszcze słówko o brutalności: niestety, samymi gęsto ścielącymi się urwanymi kończynami współczesnego widza ciężko poruszyć. Jeśli nie stoi za nimi jakaś historia, tak ja w scenie z samobieżną miną, za którą jeszcze raz szacun, to przy takiej ich ilości, jaką w filmie zastosowano, bardzo szybko następuje zmęczenie materiału i widz przestaje reagować. Innych środków na pokazanie brutalności reżyser nie opatentował, żenująco nieautentyczna scena próby gwałtu na Ali nie zawiera nawet odpięcia najwyższego guzika u sukienki, wybuch granatu w kanale, którym powstańcy ewakuują się ze Starówki wszystkich pozostawia przy życiu, a śmierć matki i brata Stefana robi wrażenie dosztukowanych bardzo na siłę do nieodpowiedniej sceny. 
W charakterze końcowego gwoździa do trumny pozwolę sobie zapytać, dlaczego w tak okrutnie pruderyjnym filmie, gdzie wszyscy bohaterowie pomimo trudnych warunków latają szczelnie pozapinani w odzież, a w scenie erotycznej nie ma nawet kawałka nagiej piersi zostałam tak bezsensownie potraktowana widokiem chłopięcych genitaliów w całej okazałości w senie, w której Stefan pomaga się kąpać młodszemu bratu? Do fabuły te genitalia nie wniosły nic, za to niesmak pozostawiły duży.
Poza tym nie najmniejszym problemem "Miasta 44" jest również to, że na wiosnę przeszła przez nasze ekrany adaptacja "Kamieni na szaniec". Owszem, Gliński miał łatwiej niż Komasa, bo pracował na gotowym, sprawdzonym materiale literackim. Ale też budżet i środki miał sporo mniejsze. A jednak zrobił film spójny, porywający, może i kontrowersyjny - ale i bardzo realistyczny. Jedna scena ze skatowanym Rudym prostowała mózg bardziej niż wszystkie urwane ręce.

Dawno temu Terentz chwalił się, jak to w księgarni wyjął młodej parze z rąk "Władcę Pierścieni" w tłumaczeniu Łozińskiego i podał Skibniewską mówiąc, że to był jego najlepszy uczynek w tym roku. Chociaż nie miałam już siły szukać 44 powodów, dla których nie wolno na ten film iść, i choć w myśl zasad fair play przyznałam mu też kilka zalet - mam nadzieję, że ten post powstrzyma choć jedną osobę od zrobienia sobie krzywdy za pomocą obejrzenia "Miasta 44" i w ten sposób stanie się moim najlepszym uczynkiem tego roku.