sobota, 2 stycznia 2016

Coś się kończy, coś się zaczyna...

No i mamy, proszę państwa, 2016. Jakoś tak znienacka...
Postanowiłyśmy z Ryśkiem, że w tym roku świąt nie będzie. Zamiast choinki kupiłyśmy sobie kaktusa i dużo pysznych maszkietów z Jarmarku Świątecznego. Kaktus otrzymał dźwięczne imię Kompania Braci (bo jest podwójny), maszkiety zostały pożarte... I zapanowała lekka pustka. 
W Boże Narodzenie i Sylwestra szczególnie dotkliwie brak mi MGP To są takie dni, kiedy całe serce się wyrywa żeby być razem i obok. A kiedy nie jest to możliwe... jest smutno.
Świąt więc nie było, Sylwester jednakże był - w tramwaju. Niech żyje Klub Miłośników Starych Tramwajów w Łodzi, niech żyje klubowy skład 803N i jego wyjątkowo długi motorowy, i w ogóle niech żyją wszyscy. A kto nigdy nie spędził Sylwestra w tramwaju - ma czego żałować. 
I zrobił się 2016. Jakoś tak znienacka...
Moja instruktorka od trampolin uprzedziła, żeby na zajęcia w styczniu zapisywać się z maksymalnym wyprzedzeniem, bo będzie trudno o miejsca - zaczyna się czas realizacji postanowień noworocznych. Na szczęście, według tej samej instruktorki, potrwa jakieś 3 - 4 tygodnie, potem zapisy wrócą do normy.
Może właśnie dlatego nigdy nie pociągało mnie podejmowanie postanowień noworocznych? No bo po co zmieniać coś na 3 - 4 tygodnie...
Nowy Rok to dla mnie raczej czas zawieszony między początkiem i końcem. Nie wiem nigdy czy patrzeć w tył, czy może jednak wyglądać do przodu. No dobrze, akurat teraz 2016 interesuje mnie bardziej niż 2015, wyglądam powrotu MGP od chwili, kiedy wyjechał. Ale wcześniej bywało wszak różnie.
Coś się kończy, ale i coś się zaczyna. Śmiało można powiedzieć, że mój Nowy Rok nastąpił już 30 grudnia. Rano mam zwyczaj szybkiego przejrzenia twittera, jeszcze przez wstaniem z łóżka. Taki odpowiednik porannych informacji w radio. Tak też i uczyniłam w ubiegły wtorek - i z profilu Kadatha, ulubionego grafika od niegrzecznych anthro, a potem z profilu Metalllicy uderzyła we mnie informacja, że Lemmy nie żyje. Nigdy nie należałam do szczególnie zajadłych fanek Motorhead, ale na litość - ten głos znał każdy kto ulubił sobie cięższe brzmienia. To tak, jakby zabrakło... no, może nie Boga Heavy Metalu, ale na pewno któregoś z jego apostołów. I co z tego, że miał 70 lat? Dziury w świecie to nijak nie zmniejszyło.
Więc w drodze do domu nabyłam małego Jacka Danielsa, wzniosłam toast "For those about to rock" - a potem założyłam cieplejszą bluzę i poszłam do kina. Na "Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy"
I okazało się, że Star Warsy wreszcie doczekały się drugiej trylogii. Co prawda na razie jest z niej tylko pierwsza część - ale zapowiada się wielce obiecująco. Główna bohaterka - po raz pierwszy w całym cyklu - od razu wzbudza moją serdeczną sympatię i potrzebę kibicowania jej przygodom. Główny przedstawiciel Ciemnej Strony jest oryginalny, nieprzewidywalny i budzi ciekawość. Główna maskotka zaś jest przesłodka, na szczęście jej dawkowana z umiarem obecność nie powoduje wymiotów. Jeśli do tego dodać obecność na ekranie głównych bohaterów oryginalnej trylogii, stylistykę czerpiącą z niej całymi garściami i stosunkowo mało kiksów fabularno - logicznych otrzymujemy naprawdę dobrą, a momentami nawet bardzo dobrą kontynuację kultowego oryginału. 
I tak to właśnie wygląda z Nowym Rokiem; nie ma już z nami Lemmy'ego - ale są Star Warsy.

Ale do posłuchania proponuję jednak jeszcze Motorhead. Bo "Gwiezdnych..." będą jeszcze dwie części, a Lemmy'ego już nie będzie...
Playlistę ułożył MGP, kiedy mu się pożaliłam że nie mam pomysłu pod co pić Danielsa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz