niedziela, 19 sierpnia 2018

Dla każdego coś kiczowatego

Byłam na Suwalszczyźnie, kicam już w miarę samodzielnie i na własnych nogach, dla odmiany wysiadł mi błędnik, moje zwolnienie dobiegło chwalebnego końca i w poniedziałek z obrzydzeniem podążam do roboty - krótki bilans brakujących 3 tygodni. Ale ja nie o tym. 
Z ulicy wchodzi się do nas bramą usytuowaną po prawej stronie pierwszego bloku, za którym stoi drugi, z ulicy średnio widoczny. Od bramy idzie się wzdłuż jednej ściany pierwszego bloku, a dopiero za nim skręca w podwórko, po drodze następuje więc kilka metrów z których widać jedynie skrajną prawą ćwiartkę podwórka. 
No i właśnie wczoraj, wracając sobie z Ryśkiem z upiornie zdrowych zakupów żywieniowych sunęłyśmy przez te kilka metrów, kiedy nagle, jak w tym dowcipie o czołgach zasypanych piaskiem - PIERDUT!. A mianowicie orkiestra huknęła tango. Normalna, regulaminowa (choć nieduża) orkiestra: harmonia, skrzypce, jakiś ręczny bęben, sami panowie, odziani na niebiesko. Pomiędzy momentem PIERDUT a chwilą ich zobaczenia zdaje się osiwiałam ze strachu, a już na pewno moje serce wykonało potrójne salto ze śrubą. Mamo Gaju! Nie ma pojęcia o zaskoczeniu kto nigdy nie przeżył znienackiego tanga zza winkla, serio. 
Jak się okazało, i jak można było przypuszczać - była to zupełnie zwyczajna orkiestra weselna, pod pierwszą klatką stało odpowiednio odpicowane autko, zaraz zaroili się kamerzyści ze statywami i dzieci z płatkami kwiatków i sąsiedzka para młoda statecznie opuściła budynek, cierpliwie prezentując fotografom sztuczne uśmiechy, a następnie zapakowała się do autka. To wszystko zarejestrowałam kątem oka, kicając pośpiesznie do domu coby nikomu w kadr nie wleźć. Chyba się udało. 
Orkiestra odegrała uczciwie całą melodię, zdobywając przy okazji oddaną fankę w postaci sąsiadki z pierwszego piętra (na codzień drącej się do partnera "Zaje*** cię" lub "zaje*** mnie" tak, że u nas słychać), która przetańczyła całość na chodniczku koło garaży. Sama ze sobą, partnera nie stwierdzono. Młodzi odjechali, w ślad za nimi orkiestra, a my z Rysiem spuściłyśmy kuchenne zasłonki zza których oglądałyśmy sytuację i odetchnąwszy wróciłyśmy do swoich spraw. 
Rzecz jasna ja, wracając, rozmarzyłam się pluszowo na temat mojego własnego wesela - że mieliśmy taki luz, żadnych orkiestr, żadnych fotografów, tylko my, nasi przyjaciele i dobre piwo. Scena na podwórku była kwintesencją tego, czego marząc tyle czasu o ślubie za wszelką cenę pragnęłam uniknąć - potwornego i typowo polskiego przerostu tradycji nad treścią. A wszak ślub ma być świętem młodej pary, która może wcale nie życzyć sobie orkiestry rżnącej do ucha i mieć bardzo z tyłu to, że ich rodzice, dziadkowie i ciotki takie orkiestry mieli. 
Swoje sprawy polegały przede wszystkim na uczynieniu dużej ilości sałatki (rukola, tuńczyk, kukurydza, kiszone ogórki, serdecznie polecam) i rozsiadnieciu się z nią przed kompem w celu obejrzenia wyczekiwanego "Hurricane Bianca: From Russia With Hate". Randka z ulubionym królowymi przebiegła nadzwyczaj pomyślnie, i naładowana mega pozytywną energia mogłam już przystąpić do reszty mojego dnia.
W trakcie którego rozważałam smutno, dlaczego, do diabła, straciłam półtorej godziny kończącego się za szybko zwolnienia na ten przerysowany film zaczynający się od dowcipu o kupie a potem równąjcy w dół. Biancę Del Rio, Shangelę Laquifę Wadley i Jekaterinę Pietrownę Zamołodczykową mogłam sobie równie dobrze pooglądać na YouTube a nie męczyć się słuchając różnych okropnych wersji rosyjskiego akcentu i czekając, aż wysadzą kiepsko narysowany Kreml. 
A może młodzi państwo sąsiedzi właśnie marzyli o wyjeździe z domu przy wtórze orkiestry, i długo się będą chwalić jak pięknie ich powitała?
Notka dla siebie: nie mierz innych swoją miarką i zrozum wreszcie, że nie każdy musi mieć taki sam gust jak ty. You stupid bitch!
Notka dla czytelników: nawet jeśli kochacie RuPaul's Drag Race zdecydowanie radzę odpuścić sobie "From Russia With Hate".