piątek, 25 lipca 2014

Research. Od tego się nie umiera.

Czyli dlaczego niektóre samoloty są mądrzejsze od niektórych amerykanów.

Jakiś tydzień czy dwa temu, pod wpływem zgrabnego artykułu na Wybiórczej (tak, wiem, miałam nie czytać, ale w pracy czasem trzeba nie umrzeć) zapadłam na nagłą fascynację radiostacjami numerycznymi.
Cóż to, zapytacie, za fokken kak?
Otóż mniej więcej od zakończenia drugiej wojny światowej, choć niektórzy badacze twierdzą, że nawet od pierwszej, co jakiś czas na falach krótkich pojawiają się transmisje polegające na odczytaniu przez kogoś ciągu cyfr, czasem przedzielonych znakiem "/". Co jakiś czas to znaczy co kilka dni, i na ogół bez żadnej regularności. Głosy są i męskie i żeńskie, a nawet bywają dziecięce, najczęściej słychać, że jest to syntezator mowy. Wśród używanych języków dominują angielski i rosyjski, ale jest sporo transmisji niemieckich, hiszpańskich, a nawet polskie się trafiają. Cyfry są odczytywane kilku - kilkunastokrotnie, a potem eter milknie. I tak aż do następnej transmisji.
Pomimo tego, że żaden rząd nigdy nie przyznał się do posiadania radiostacji numerycznej uważa się, że w ten sposób agencje wywiadowcze nadają rozkazy dla swoich agentów terenowych. Sposób śmiertelnie prosty i dużo trudniejszy do namierzenia niż transmisja na ten przykład internetowa - teoria ma sporo sensu.
Ciekawych tematu zapraszam na podwieczorek z Ciocią Wikipedią, temat jest tam omówiony nad podziw rzetelnie. Lubiącym natomiast wkręcać się w klimat polecam:
http://tajemnicesw.cba.pl/t/tajemnice_sw.html
Bardzo przystępnie napisana polska strona o wszelakich dziwactwach fal krótkich, ze smaczną kolekcją nagrań transmisji numerycznych. Słuchanie po zmierzchu tylko na własną odpowiedzialność.
Tu zaś:
 
Naprawdę mocny utwór wykorzystujący nagranie transmisji numerycznej. Czytanej przez głos dziecka, z powodu zakłóceni niemożliwe do ustalenia, czy syntetyczny. Słuchanie w ogóle na własną odpowiedzialność.
Dokąd zmierza ten przydługi wstęp? Otóż w ubiegłym roku nasi Wielcy Bracia nakręcili film sensacyjny "The Number Station". Streszczenie scenariusza brzmi prosto ale ciekawie: otóż wypalony cyngiel na usługach jakiejś amerykańskiej agencji dostaje przydział służbowy do ochrony stacji numerycznej gdzieś w Anglii, i własną głową ma odpowiadać za obsługującą ją szyfrantkę. Aż pewnego dnia na stację napadają nieznani sprawcy...
Zanęcona fascynującym mnie ostatnio tematem wyszperałam film w otchłaniach internetów, uczyniłam w narożnej Żabie zapas piwa Zacnego, zgasiłam światło, zapaliłam świece i zasiadłam do seansu.
I to był błąd.
Spiętrzenie absurdów, niedociągnięć scenariusza, nieznajomości realiów - którą widzę po tygodniu studiów internetowych - wołają bowiem o pomstę wszędzie.
Na początku jedno dobre słowo: scenografia. Zdjęcia w stacji są naprawdę przekonujące, labirynty zielono oświetlonych, obskurnych pomieszczeń z czasów zimnej wojny tworzą śliczną i klaustrofobiczną atmosferę. Mniejsza, że nierealną - ale to naprawdę jedyne dobre słowo jakie mogę powiedzieć o tej produkcji. Dalej będzie już tylko planowe niszczenie gatunku.
Pamiętacie, że nasi bohaterowie, cyngiel i jego szyfrantka pracują w głęboko zakonspirowanej radiostacji, prawda? No to na dzień dobry dostajemy widok z zewnątrz na labirynt piaskowo - betonowych wydm kryjących w sobie podziemną stację. Antena radiowa? A po co nam tu antena radiowa? Czy my coś nadajemy, a zwłaszcza na falach krótkich? Anteny, proszę państwa, ani śladu.
Pod tym linkiem
http://www.simonmason.karoo.net/page496.htm
Macie zdjęcia kompleksu RAF na Cyprze. Ilość i wielkość zabudowanych w nim anten wywołała powszechnie uznaną teorię, że to tu mieściła się jedna z najsławniejszych stacji numerycznych, The Lincolnshire Poacher, nadająca nieprzerwanie od 1946 do 2008 r. i każdą audycję rozpoczynająca charakterystycznym fragmentem piosenki ludowej.
Jeśli macie jakiś kontakt do amerykańskich scenarzystów podrzućcie im proszę te zdjęcia i spróbujcie wytłumaczyć, że radiostacja bez anteny nie będzie działała. No nie da się.
Druga sprawa to konspiracja. Skoro radiostacje numeryczne oficjalnie nie istnieją, to jasne, przyjeżdżając na trzydniową szychtę w głębinach jednej z nich zaparkujemy sobie pod samym wejściem samochód. Nie, nie na parkingu kilometr dalej, skąd będziemy drałować do naszej stacyjki podziemnym korytarzem. Tuż pod wielkimi, żelaznymi, zabezpieczonymi śluzą drzwiami do naszy kazamatów, nos w nos. I nie, nie dyskretne osobowe autko - dosadnego czarnego suva, krzyczącego na cały silnik "cześć, jestem samochodem rządowym".
Mało? No to jedziemy dalej.
Przychodzi zakodowany rozkaz, pani szyfrantka koduje go jeszcze raz z pomocą komputera, następnie wynik działania komputera przepisuje ołówkiem do notesiku, i z notesiku odczytuje do mikrofonu. Jeden jedyny raz, transmission is over. Tymczasem każde znalezione przeze mnie źródło internetowe, z ciocią Wiki na czele twierdzi, że transmisje numeryczne są powtarzane kilka - kilkanaście razy (no bo co, jeśli agent spóźni się na nasłuch 10 sekund? nie dostanie połowy rozkazu?). Ponadto od wynalezienia syntezatora mowy znakomita większość transmisji jest nadawana za jego pośrednictwem, chociażby dla zminimalizowania możliwości identyfikacji stacji na podstawie badań głosu lektora.
Dochodzi do napadu, nasz wypalony cyngiel i jego śliczna szyfrantka zostają zaatakowani przy wejściu do stacji i salwują się ucieczką do jej wnętrza. We wnętrzu okazuje się, że najpierw trzeba się zająć opatrzeniem rany dziewczyny i filozoficzną dyskusją o życiu pszczół, potem wezwaniem pomocy, a potem tępym gapieniem się w ścianę i użalaniem nad sobą i koniecznością wykonania nieładnych rozkazów. Dopiero potem następuje sprawdzenie, pomieszczeń stacji, żeby ustalić co tu się do pioruna stało. I to też nie takie dokładne, bo okazuje się, że o ile napastnicy skasowali nagrania z kamer przemysłowych stacji, to jakimś cudem ocalały nagrania audio, i nasi bohaterowie zaczynają je przesłuchiwać. Dość wybiórczo zresztą, i oddzielają kolejne odsłuchy kolejnymi dyskusjami o niczym. Dopiero po jakiejś połowie filmu państwo wpadają na pomysł zwizytowania piwnicy, w której coś się ewidentnie nagrało. W piwnicy owej znajdują dwa trupy płci męskiej i jeden włączony i nie zahasłowany laptop marki Apple, z którego poznają niecne plany złoczyńców. W tym momencie wiemy też, że złoczyńcy zdążyli nadać piętnaście zakodowanych przez siebie transmisji za pomocą naszej stacji bez anten.
I otóż na początku filmu mieliśmy wzmiankę o tym, że pani szyfrantka jest w istocie kryptologiem wykształconym na Uniwersytecie Browna. Jako wykształcony kryptolog przez kolejny kwadrans wpatruje się w laptopa bezradnie, nie mając pomysłu jak złamać hasło, którym zabezpieczony jest klucz do kodu złoczyńców. Nie próbuje ani pół programu dekodującego, jedynie zgrywa na pendrive nie zabezpieczone dane.
Samo tłuste to jednak końcówka.
Otóż dzielnym bohaterom udaje się złamać klucz, odwołać rozkazy z poprzednich transmisji i salwować ucieczką. Zupełnie nagle okazuje się, że radiostacja była też małym składem gotowych ładunków semtexowych o dużej mocy, i cyngiel opuszczając stację z ranną szyfrantką na rękach rozrzuca je wokół siebie niczem kasztanowiec liście jesienią. Taka niefrasobliwość powoduje za chwilę ognisty wybuch. Z zegarków na zapalnikach wynika, że facet w średnim wieku z nieprzytomną sporą osobą na rękach odszedł od stacji przez dwie minuty,  a mimo to wybuch o sile wyrywającej w górę piaskowo - betonowe wydmy nawet go z tej odległości nie osmala. Za to w najeździe kamery widzimy, że jakieś 100 m przed nim jest za siatką droga, a tą drogą właśnie przejeżdża biała półciężarówka, której kierowca nawet nie próbuje się zainteresować, co tu wybuchło.
I deserek. Tak, po tym wszystkim jest jeszcze deserek...
Nasi bohaterowie to, przypominam, amerykanie, jesteśmy zaś w Wielkiej Brytanii. Jakby nie patrzył  nie u siebie. Nasi bohaterowie zdążają kradzionym autkiem wprost do najbliższego szpitala, pod którym widowiskowo rozbijają się na zaparkowanej karetce. Następnie nieprzytomny facet, który właśnie zdemolował własność szpitala, i równie nieprzytomna dziewczyna z raną postrzałową, bez jakichkolwiek dokumentów tożsamości (tego się akurat tylko domyślam) zostają do tego szpitala przyjęci i odłożeni ad acta. Nawet policji przy sobie nie mają odzyskując przytomność i spokojnie czekając na przyjazd swojego szefa.
Do tej pory myślałam, że większe zło fabularne niż pamiętna "Salt" nie może istnieć. Przykro mi, byłam w błędzie - ale dlaczego musiałam przekonać się o tym tak dotkliwie???
Idę obejrzeć kolejny odcinek "ER". Ten serial przynajmniej ma merytoryczną konsultację...

sobota, 5 lipca 2014

Raport z kamieniołomu

Spragnionych njusów o stanie mego zdrowia p.t. czytelników spieszę uspokoić, że mój własny, prywatny kamieniołom żółciowy w sile 10 sztuk gruzu znajduje się już szczęśliwie poza organizmem, a ja zaleczam w tymże organizmie dziury cztery, pozostałe mi po zabiegu cholecystektomii lapraoskopowej. 
Pobyt w szpitalu miałam 24 godzinny i mega zwięzły, jak na szpital kliniczny masowo przerabiający studentów i pacjentów przystało. W pamięć wrył mi się najbardziej pan doktor morfeusz. Miły ten brodacz, po dostarczeniu mnie na blok operacyjny na ruchomym łóżeczku przeprowadził ze mną sprawnie wywiad anestetyczny, po czym polecił siostrze przeparkowanie mnie bardziej na bok, cobym korytarza nie tarasowała. Zatem znalazłam się, golutka acz narzucona zielonym prześcieradłem, tuż pod wielką ścianą zastawioną pod sufit szafkami o szklanych drzwiczkach. W szafkach spoczywały różne dynksy przydatne podczas pracy bloku, w tym, tuż nad moją głową  pękaty granatowy koszyk podpisany "narzędzia do amputacji"...
Doktor morfeusz, na zwróconą przez mnie uwagę że parkowanie pod narzędziami do amputacji nie poprawia morale pacjenta jadącego zaledwie na laparoskopię tematu, niestety, nie zrozumiał. Na szczęście wyłączył mnie na tyle szybko, że spanikować do końca nie zdążyłam.
A przy okazji dowiedziałam się, że mamy w Pięknym Mieście instytucję tak wyspecjalizowaną jak Centralny Szpital Weteranów. O ile nic się w ustawodawstwie nie zmieniło - status weterana mają w tej chwili nie tylko kombatanci drugiej wojny, ale też weterani misji bojowych WP. Większość znajomych ze Świńska przeszła przez misje, i choć zdrowia wciąż im życzę żelaznego (z paroma wyjątkami, ale te się od misji wymigały skutecznie), to jednak fajnie by było kiedyś kogoś spotkać...