piątek, 2 stycznia 2015

W angielskim gołębniku: Piętrowy autobus

Gdyby ktoś kazał mi opowiedzieć, skąd w moim życiu wzięła się komunikacja publiczna to przyznam szczerze - absolutnie nie pamiętam. Najbardziej prawdopodobne jest że z potrzeby kreatywnego zagospodarowania wrześniowego weekendu i ciekawości, jak też wygląda od środka zajezdnia wybrałyśmy się kiedyś z bardzo małym Ryśkiem na Dni Transportu Publicznego - i tak już zostałyśmy.
W każdym razie znalazłszy się w każdym nowy miejscu zwykle staram się możliwie szybko sprawdzić co tam wozi pasażerów i dlaczego - a co dopiero znalazłszy się w nowym kraju!
Niestety z przyczyn ogólno finansowych moje kontakty z transportem brytyjskim nie dotyczyły British Railways - może i są czcigodni i omszali ze starości, ale ich ceny urywają wszystko.  Z przyczyn zaś odludności zakątków, w których przebywałam moje kontakty z transportem publicznym dotyczyły w zasadzie tylko autobusów. 
Autobusy tamtejsze - wszystkie jak jeden mąż - posiadają tylko jedną parę drzwi, z przodu. Przez te drzwi się wsiada, nabywa bilet lub okazuje migawkę kierowcy a następnie zajmuje się miejsce. Siedzące. W większości autobusów miejskich widać nalepy nawołujące do tego, żeby robić to niezwłocznie. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie godzin szczytu w takich warunkach. MGP który kilka zobaczył twierdzi, że żaden autobus nie jest w stanie zbliżyć się  wtedy do własnego rozkładu na mniej niż pół godziny. No bo zanim pasażerowie wsiądą to poprzedni muszą wysiąść, czyż nie? A drzwi nadal tylko jedne.
Autobusy dalekobieżne są bardzo sympatyczne i dla osoby wychowanej w erze PKS nawet luksusowe (w końcu PolskiBus ze swoimi standardami obsługi skądś do nas przyjechał) Udało mi się nawet trafić kierowcę z dość luźnymi zasadami, który zabrał mnie ze Stansted busem o dwa wcześniejszym niż ten, na który miałam bilet. Co prawda dzięki jego uprzejmości całą drogę do Londynu musiałam też spędzić obok Włocha z arbuzowacizną jąder i 10 calowym tabletem, ale niech tam. Ważne, że w pojeździe było czyściutko, telewizja przemysłowa migała dziarsko obrazem otaczającej nas drogi a siedzenia były całkiem wygodne, na Włocha spuśćmy zasłonę milczenia.
Za to autobusy miejskie, nawet w dość prowincjonalnych zakamarkach w które mnie zaniosło, faktycznie bywają piętrowe. Samo miasto owszem obsługuje flota zwykłych busików na oko 16 metrowych, ale na dalsze trasy podmiejskie wyjeżdżają już eleganckie doubledeckery.
Strasznie śmieszna stwora, taki dwupokładowiec. Naprawdę wąski przede wszystkim. Ale nie dziwne, skoro oryginalnie hodowany w Londynie, na uliczki o rozpiętości pary majtek. I wysoki całkiem komfortowo, moje metr osiemdziesiąt mogło się na górnym pokładzie niemal w całości rozprostować. Ekskluzywnością nie powala aż tak jak dalekobieżne, ale nawet pod przednią szybą na górnym pokładzie jest wystarczająco dużo miejsca na nogi, więc jest elegancko. No i jest dwupokładowy. A dwupokładowość, w połączeniu z niespiesznym, nawet w szczycie, przemieszczaniem się pasażerów z których żaden nie umie przejść obok kierowcy bez "Good Morning" i "Good Bye" tworzy razem wrażenie wielkiej, autobusowej dostojności.
Jedną z rzeczy, które z Anglią kojarzą mi się od zawsze jest piętrowy front busa wysuwającego się gdzieś zza kamieniczki. To było bardzo miłe przyjechać tam i na własne oczy stwierdzić że tak, doubledeckery żyją, modernizują się i ogólnie mają dobrze. 
C.D.N.