środa, 17 grudnia 2014

Będąc młodą poetką...

Dwoje ludzi zginęło - tragedia. Tym większa, że zginęli od ciosów zadawanych ręką jedynego syna, o którego jak najlepszej przyszłości marzyli. Dlaczego zginęli? Tego zapewne nie wie nikt, oprócz pewnej osiemnastolatki, dziewczyny ich jedynaka, wspólniczki i mózgu morderstwa.

Przypomina mi się silnie kilka odcinków ulubionych "Criminal Minds", gdzie dzielna ekipa tropiąca seryjnego mordercę stawała na głowie, aby nie dopuścić do tego, żeby media nadały mu pseudonim. Za nadaniem przestępcy pseudonimu idzie bowiem zwykle jego uczłowieczenie i wzbudzenie zainteresowania jego osobą, co dla wymiaru sprawiedliwości może być sporym utrudnieniem. Szkoda, że tej zasady nie znają polskie media, które morderczynię z Rakowisk nazywają "poetką Zuzanną M.".

Szanowni redaktorzy, otóż - nie. Pani ta jest przede wszystkim socjopatką z zaburzeniami relacji społecznych i systemu wartości, z wyjątkowym spłyceniem uczuć wyższych przy silnie rozwiniętym narcyzmie. Pani ta kwalifikuje się do bezterminowej izolacji od społeczeństwa. To, że na facepalmie miała stronę, na której podpisała się jako "pisarka" i zamieszczała swoje nieduże utwory poetki z niej jeszcze nie czyni. Stronę widziałam - przed morderstwem miała po 20 - 30 odwiedzin na posta, czytali ją zatem zapewne tylko znajomi. Utwory czytałam - ładne, emocjonalne wprawki biegłej językowo osoby z zerowym pojęciem o życiu. Całkowicie adekwatne do wieku autorki, pozwalające rokować co najwyżej nadzieję na jakiś rozwój w przyszłości. To, że pani wydała własnym nakładem tomik poetki z niej nie czyni również, co najwyżej córeczkę majętnej mamy. Promowała go samodzielnie przez wspomnianą stronę, okrzyczane w mediach "spotkanie z czytelnikami" w Krakowie miało być po prostu przekazaniem za drobną opłatą egzemplarzy tomiku tym kilku osobom, które chciały go mieć. Nazywanie tej osoby poetką to jak wymierzenie siarczystego plaskacza Marii Jasnorzewskiej, Halinie Poświatowskiej, że o Krzysztofie Baczyńskim, Julianie Tuwimie czy nawet Jacku Kaczmarskim nie wspomnę.

Przykra to sprawa. Przykra przede wszystkim dla rodziny ofiar, ale też dla szerokich mas epatowanych przez główne portale informacyjne kolejnymi doniesieniami kreującymi z "poetki Zuzanny M." następną nekrocelebrytkę. Zupełnie jakbyśmy na sprawie mamy Madzi z Sosonwca/Katarzyny W. nie nauczyli się nic a nic.

TVN 24 oraz gazeta.pl w każdym kolejnym doniesieniu odmieniają tą "poetkę Zuzannę M." przez wszystkie możliwe przypadki. Jedynym znanym mi medium, które pisze o "morderczyni z Rakowisk, "poetce" Zuzannie M." jest... pudelek.pl. Chyba na najbliższe dni zostanie zatem moim głównym źródłem informacji...

wtorek, 16 grudnia 2014

W angielskim gołębniku: Duży samolot w swoim żywiole.

Już na samym początku podróży wyszła na jaw najbardziej wstydliwa tajemnica mojego życia:

... serdecznie nie lubię latać samolotem...

Skrzyżowanie nadmiaru wiedzy o katastrofach samolotowych z klaustrofobicznym wnętrzem B 737-800 w wersji Ryanair spowodowało, że omal nie zwiałam z wrzaskiem już podczas startu. Na szczęście potem było lepiej, a kiedy kadłub wysłużonego dyliżansu przebił się w bolesnych drgawkach przez chmury i dłuższą chwilę szorował po nich brzuchem oraz gondolami silników - z zachwytu nad doskonałością Mamy Gai i jej pomysłu na widoki ponad chmurami odjęło mi mowę. Pogorszyło się za to przed lądowaniem, bo nie wiedzieć czemu podejście do Stansted wytyczał pijany wąż, i kiedy samolot przechodził z głębokiego wirażu w lewo na jeszcze głębszy w prawo stając niemal na skrzydłach - bardzo się cieszyłam, że nie jadłam nic co mogłoby się w tej trudnej chwili wyrwać na wolność i współpasażerów.
Sporo ubawu dostarczyło mi za to poznawanie znanej dotąd jedynie ze słyszenia infrastruktury lotniskowej od kuchni. I to zarówno porównanie dwóch ciągów do kontroli bagaży na lotnisku polskim z dwudziestoma dwoma na angielskim jak i cen sklepów wolnocłowych - osiem złotych za pół litra niegazowanej mineralnej w Polsce, te same 1,37 funciaka za coca - colę w brytyjskim Tesco jak i na brytyjskiej wolnocłówce.
Celników dużo lepiej wspominam po tej stronie. Upatrzyłam sobie do odprawy takiego dużego, wąsatego, podchodzę doń i zagajam miło, że ja to pierwszy raz i proszę o dokładne polecenia co i jak.Wąsaty równie miło przystępuje do szczegółowych instrukcji co należy z siebie zdjąć i w oddzielną kuwetkę włożyć. Wyszło tego całkiem sporo, a i tak zapiskałam w bramce nie wyjętymi z włosów spinkami, co spowodowało szybką i konkretną osobistą w wydaniu bardzo znudzonej celniczki. Jako że trzepanko przebiegło w atmosferze 1000% wersalskiej w bardzo dobrym humorku ustawiam się z boku, coby wszystkie zdjęte przedtem przedmioty na siebie nałożyć. I jestem świadkiem takiej oto sceny:
Do odprawy podchodzi blondynka. Nie taka z dowcipów, całkiem zwyczajna, ładna, w sportowych ciuszkach, z niedużą torbą podróżną i torebką. Bagaż jej przejeżdża prze haimanna, i młody celnik który go obsługiwał woła, żeby  podeszła, po czym poleca torebkę otworzyć, a z otwartej - dobywa coś. Coś jest metalowe, rozsuwa się teleskopowo na długość znaczną i ma ruchome łapki.
- Co to? - pyta celnik
- Statyw do selfie - z kamienną twarzą odpowiada dziewczyna.
- Co? - celnik dochodzi chyba do wniosku że pomyliły mu się matriksy, co dość dokładnie widać po jego minie, bo dziewczyna wyjmuje mu z ręki coś i jak krowie na rowie zaczyna tłumaczyć oraz demonstrować: " To się rozsuwa, o tak... Tu się wkłada telefon... I robimy selfie". Nieco przerażony młody poleca jej coś schować i dziękuje za odprawę, dziewczyna więc odchodzi z bagażami. I wtedy podchodzi celnik wąsaty.
- Ty, co to było? - pyta młodego.
- Statyw do selfie - odpowiada młody z wyczuwalną rezygnacją.
- Do czego?
- Selfie.
- Co?
Sznurując glana rzucam z boku litościwe
- Po polsku: samojebka .
Na co obaj panowie na chwilę słupieją, a po tej chwili żegnają mnie serdecznym śmiechem.
Szkoda, że nie rozśmieszyłam ich przed odprawą, ale w sumie i tak przeszmuglowałam dezodorant w kulce i błyszczyk w tubce poza świętą torebką strunową na płyny, a - jak się w końcu okazało - także metalowy wisiorek w kieszeni spodni. 
Po wyspowej stronie za to spotkała mnie za taśmociągiem najpiękniejsza, całkowicie klasyczna big black mama, w warkoczykach, olśniewająco białym uśmiechu i idealnie odprasowanym uniformie lotniskowym. Z kolei ona rozśmieszyła mnie - widząc moją nieporadnie zapakowaną świętą torebkę strunową gratis dorzuciła mi drugą. Mniejszą...
Coś w ogóle jest z tym obywatelkami rasy czarnej na Stansted, pierwszym zobaczonym przez mnie tubylcem też była śliczna, postawna czarnulka nawołująco pasażerów z paszportami do wyjścia non - schengen.
Jeszcze tylko organizacja: i znów plus dla Pięknego Miasta i jego lotniska - widma. Odprawa zaczyna się na dwie godziny przed odlotem, bramka otwiera jak tylko wyjdą pasażerowie, którzy przylecieli - opóźnienie startu w locie tam wynosiło jakiś kwadrans. W locie z powrotem za to o godzinie, o której miał nastąpić start dopiero otwarto bramkę. Nie wiem, czym to było spowodowane, bo oczekiwaniem na samolot na pewno nie - wszak znajdowaliśmy się w hubie Ryanaira. Opóźnienie startu z powrotem: 70 minut. Ja to ja, przynajmniej zatkałam sobie ucha albumem Sama Smitha i liczyłam startujące i lądujące samoloty, ale mnie już samo przebywanie na lotnisku sprawia dużą frajdę - innym nie koniecznie, co wyraźnie było widać.
Reasumując: Lotniska - tak. Unoszenie się nad chmurami - bardzo tak. Startom i lądowaniom jednak podziękuję.

C.D.N.


niedziela, 5 października 2014

44 razy NIE

Jako że najbardziej lubię pisać recenzje pozytywne i dzielić się tu z Wami czymś fajnym - usilnie próbowałam wyprzeć z siebie fakt, że pomimo ostrzeżeń jednego ze znajomych, co przy produkcji onego pracował poszłam jednak do kina na "Miasto 44". Jednakże wobec ogromu bałwochwalczych zachwytów, jakie spływają na ten tfur ze wszystkich stron internetów wyparcie mi nieco nie wyszło...
Uczciwie przyznaję - "Miasto 44" miało potencjał. Tym większy żal patrzeć, jak zmarnowano zarówno niezły pomysł, jak i niewyobrażalne pieniądze włożone w produkcję...
Zacznijmy jednak od początku. Co wiemy, idąc do kina? Wiemy, że film powstawał przez 8 lat, kosztował 25 milionów złotych i miał pokazać Powstanie Warszawskie oczami jego młodych uczestników. Reżyser zdobył popularności dobrze przyjętą przez krytykę i widzów "Salą samobójców", więc niby jakaś gwarancja oglądalności jest (niestety, fakt że z rzeczonej "Sali" udało mi się obejrzeć jakiś kwadrans, i to pomimo silnego uwielbienia jakie żywię dla Agaty Kuleszy nie dał mi nic do myślenia). Ogólnie może się wydawać, że sprawdzić warto. A zatem sprawdzamy.
Po wyjątkowo długim, nawet jak na polskie kina, bloku reklamowym dostajemy wyjątkowo długą jak na polski film listę sponsorów. Za długą. Po liście sponsorów pierwszy zgrzyt: na ekranie wyświetlane są łopatologiczne notki o Powstaniu w stylu Wikipedii. Znaczy, państwo tfórcy założyli, że do kina przyszli idioci, którzy nie wiedzą o czym będą oglądać film?
Ciekawym pomysłem na scenariusz tego filmu było, moim zdaniem, osnucie go wokół klasycznego trójkąta: dwóch dziewcząt rywalizujących o względy jednego chłopaka na tle płonącej Warszawy. W pierwszej części filmu, opisującej ostatnie dni przed godziną W nawet trochę się ta intryga zaczyna zawiązywać. Zadziorna brunetka Kama zbliża się do swojego sąsiada Stefana, spokojnego młodzieńca opiekującego się matką i młodszym bratem i wciąga go do konspiracji. Na jednym ze spotkań towarzyskich Stefan poznaje młodziutką Alę, siostrę jednego z kolegów i, zainteresowany nią, zgadza się złożyć przysięgę. Konflikt zarysowany... na etapie zarysowania pozostaje. Kama wodzi wzrokiem za Stefanem, Stefan z Alą, Ala się rumieni i spuszcza głowę, żadne z bohaterów nie robi nic, żeby ten stan zmienić. Z pierwszej części filmu pozostaje w pamięci tylko epizodyczna rola matki Stefana, owdowiałej w kampanii wrześniowej i niezbyt zrównoważonej psychicznie byłej gwiazdy sceny, żyjącej w ciągłym lęku o swoich synów. Brawo dla Moniki Kwiatkowskiej. 
Do momentu wybuchu Powstania jest tylko nudnawo i zbyt statycznie, ale kiedy tuż przed godziną W oddziały powstańcze zbierają się na dziedzińcu jakiejś fabryki na odprawę, w trakcie której kilkadziesiąt osób przez kilka minut wrzaskiem "Tak jest" kwituje każdy otrzymany rozkaz oraz z łomotem obuwia o bruk wykonuje kilkanaście raz "baczność" i "spocznij",  i nie pojawia się żaden Niemiec, nikt się tą sytuacją nie interesuje nawet z okien - po raz pierwszy wykonałam tak zwanego "facepalma". Przez chwilę scenariusz jeszcze próbuje być realny, pokazując śmierć pierwszego powstańca, pierwszy atak na Niemców i wywołane tym emocje. I jakoś w tym momencie filmu kończą się jakiekolwiek próby pokazania emocji, a zaczyna wielowymiarowy pokaz wspaniałości i sprawności warsztatu reżyserskiego i realizatorskiego. Kończą się również próby udawania, że film ma scenariusz i opowiada historię, zaczyna się za to wielowarstwowy pokaz wspaniałości efektów specjalnych i sprawności montażystów. Jako że nasz główny bohater, Stefan, zostaje ranny i trafia do szpitala, skąd wychodzi w ciężkim szoku nie odzywając się nawet do wlokącej go za sobą w celach ratunkowych Ali - zamiera cały film, dialogi spadają do niezbędnego minimum, brak więc wyjaśnienia kilku ważnych scen: dlaczego Stefan zostawia Alę, która zdezerterowała żeby go ratować i wraca do oddziału? Dlaczego oddział przyjmuje go z powrotem, choć za dezercję kula w łeb? Jednym ważny dialog w tej części filmu następuje pod koniec, kiedy Kama i Ala wloką wspólnie jednego rannego, i nagle Kama wyzywa Alę od kurew, informując że jej nienawidzi, bo Stefan i tak ją wybierze. Ala milczy, więc w sumie jest to pół dialogu, ale zawsze. Wyjaśnienia tego nagłego wybuchu agresji u skądinąd pozytywnej i chyba jako jedyna narysowanej więcej niż trzema kreskami bohaterki, która do tego jest w tym momencie górą, bo to z nią Stefan przestał być prawiczkiem w ruinach śródmiejskiej kamienicy jednak się nie doczekujemy. A po chwili Kama ginie, w ostatnim słowie wysyłając Stefana z powrotem do Ali.  Która, w międzyczasie, ma tajemnicze spotkanie z tajemniczym mężczyzną w mundurze, którego ze zmęczenia tą wysublimowaną fabułą już nie rozpoznałam, i (chyba?) zostaje jej darowane życie. Choć może i zostaje zabita, a w ostatniej scenie Stefan w miejscu, w którym się przed Powstaniem poznali spotyka tylko jej ducha? Tego, drogi widzu, już się nie dowiesz.
Film, jak napisałam, miał potencjał. Dobry pomysł na scenariusz został jednak zmasakrowany do stopnia momentami uniemożliwiającego ogarnięcie fabuły (motywacja bohaterów? zakończenie?). Z młodych, nieogranych odtwórców głównych ról jakikolwiek warsztat aktorski posiada jedynie Kama. Stefan cały film gra na jedną minę, Ala - na jeden kołtun z ogromnych, jasnych włosów. I o ile u odtwórczyni roli Ali jakieś starania o zagranie widać, choćby w scenie kiedy opowiada bajkę dzieciom w powstańczym szpitalu, o tyle nasz główny bohater równie dobrze mógłby być bohaterem tego wiersza Leśmiana, do słów którego powstał utwór "Panna Anna" grupy Viridian (jest na TyTubie, a jakże). W rezultacie pokazania tej postaci jako dziecinnego, egocentrycznego neurotyka mniej więcej od połowy filmu zgasły we mnie jakiekolwiek resztki sympatii do niego i czekałam w utęsknieniem, która niemiecka kula będzie uprzejma pozbawić mnie konieczności patrzenia na niego. Żeby nie było, żem uprzedzona - siedzący obok mnie Rysiek miał dokładnie tak samo. 
Drugi element potencjału - realizacja. Owszem, nowoczesna, nieco teledyskowa stylistyka w połączeniu z naprawdę dobrymi efektami specjalnymi jest ciekawą metodą pokazania filmu wojennego i sprawdza się nad podziw dobrze. Niestety, bardzo atrakcyjna strona wizualna nie jest w stanie zakryć powalającej mielizny scenariusza. Nawet poruszająca scena wybuch samobieżnej miny jest zepsuta montażem, który osobom nie domyślającym się, skąd nagle z nieba deszcz krwi i ludzkich fragmentów nie wskazuje tego wyraźnie. Niemniej tak, ta scena wstrząsa nawet tak sarkastycznym samolotem jak ja. Ta jedna. 
Atrakcyjną wizualnie stronę filmu psuje mocno upodobanie reżysera do scen kręconych na zwolnieniu. Tu, niestety, trochę krecią robotę odwalił Staszek Mąderek, który kilka dni temu, na "Kapitularzu" miał świetną prelekcję o tym, jak ratował teledysk Ireny Santor zabity nadmiarem złego slow motion. Mając w pamięci jego opowieść już po drugim slo - mo w filmie miałam dziką potrzebę natychmiastowej obecności Staszka, który i ten film może by uratował. Zwłaszcza, że jako druga zwolniona w filmie występuje ta powalając swoją głupotą scena pierwszego pocałunku Stefana i Ali. Oczywiście pod niemieckim ostrzałem, a w naprawdę złym slo - mo pociski zakreślają wokół nich płonące koła. Nie da się uniknąć skojarzeń z faerie i wszelkim wróżkowym narodem, dzięki Ci reżyserze, że serduszek nie kreślą. Z całej kolekcja bardzo złego zwolnionego montażu w tym filmie jako tako wypada jedynie scena parcour przez nagrobki, która (o ile ogarnęłam, bo już wtedy mało co mówili do siebie) obrazuje ucieczkę bezbronnego Stefana spod niemieckiego ostrzału. I ją niestety zabija - tym razem wyjątkowo źle dobrana ścieżka dźwiękowa. Ale za to, jeśli jesteśmy przy ścieżce dźwiękowej - nieco dyskusyjne użycie muzyki dubstepowej w podkładzie do sceny zbliżenia Stefana i Kamy mi na przykład spodobało się bardzo, i jest chyba kwintesencją ducha świeżej nowoczesności w tym filmie. 
I jeszcze słówko o brutalności: niestety, samymi gęsto ścielącymi się urwanymi kończynami współczesnego widza ciężko poruszyć. Jeśli nie stoi za nimi jakaś historia, tak ja w scenie z samobieżną miną, za którą jeszcze raz szacun, to przy takiej ich ilości, jaką w filmie zastosowano, bardzo szybko następuje zmęczenie materiału i widz przestaje reagować. Innych środków na pokazanie brutalności reżyser nie opatentował, żenująco nieautentyczna scena próby gwałtu na Ali nie zawiera nawet odpięcia najwyższego guzika u sukienki, wybuch granatu w kanale, którym powstańcy ewakuują się ze Starówki wszystkich pozostawia przy życiu, a śmierć matki i brata Stefana robi wrażenie dosztukowanych bardzo na siłę do nieodpowiedniej sceny. 
W charakterze końcowego gwoździa do trumny pozwolę sobie zapytać, dlaczego w tak okrutnie pruderyjnym filmie, gdzie wszyscy bohaterowie pomimo trudnych warunków latają szczelnie pozapinani w odzież, a w scenie erotycznej nie ma nawet kawałka nagiej piersi zostałam tak bezsensownie potraktowana widokiem chłopięcych genitaliów w całej okazałości w senie, w której Stefan pomaga się kąpać młodszemu bratu? Do fabuły te genitalia nie wniosły nic, za to niesmak pozostawiły duży.
Poza tym nie najmniejszym problemem "Miasta 44" jest również to, że na wiosnę przeszła przez nasze ekrany adaptacja "Kamieni na szaniec". Owszem, Gliński miał łatwiej niż Komasa, bo pracował na gotowym, sprawdzonym materiale literackim. Ale też budżet i środki miał sporo mniejsze. A jednak zrobił film spójny, porywający, może i kontrowersyjny - ale i bardzo realistyczny. Jedna scena ze skatowanym Rudym prostowała mózg bardziej niż wszystkie urwane ręce.

Dawno temu Terentz chwalił się, jak to w księgarni wyjął młodej parze z rąk "Władcę Pierścieni" w tłumaczeniu Łozińskiego i podał Skibniewską mówiąc, że to był jego najlepszy uczynek w tym roku. Chociaż nie miałam już siły szukać 44 powodów, dla których nie wolno na ten film iść, i choć w myśl zasad fair play przyznałam mu też kilka zalet - mam nadzieję, że ten post powstrzyma choć jedną osobę od zrobienia sobie krzywdy za pomocą obejrzenia "Miasta 44" i w ten sposób stanie się moim najlepszym uczynkiem tego roku.




środa, 17 września 2014

Rosja

Wydaje mi się, że Rosja to takie zjawisko przyrody, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Żeby daleko nie szukać - sama nie jestem obojętna.
Kiedy myślę o Putinie, wojnie w Czeczenii, agresji na Ukrainę, wydarzeniach z Teatru na Dubrowce, Biesłanu czy pokładu "Kurska" - nienawidzę Rosji.
Ale kiedy słucham Ariji, Leningradów, Wysockiego, kiedy czytam Strugackich, Bułyczowa, Łukjanienkę, kiedy oglądam "Nocny Patrol" czy "Przenicowany Świat" - kocham Rosję.
Rosja to dziwny kraj. Kraj wielu kontrastów: z jednej strony rząd bezwzględnego totalitaryzmu i bezmiar ludzkiej głupoty, który na nie pozwala, z drugiej cudowna, barwna kultura, i nieprawdopodobnie pyszne sałatki z marynowanych warzyw. Oraz dwunastu bardzo wysokich facetów - reprezentacja Rosji w siatkówce mężczyzn.
W trzeciej fazie polskich Mistrzostw Świata pojawiła się wreszcie okazja na danie ujścia naszym odwiecznym antyrosyjskim fobiom: jutro bezpośrednie starcie Polska : Rosja.  Nawet coponiektórzy dziennikarze nawołują, żeby nie zapomnieć zabrać na mecz jabłek i flag ukraińskich. A ja grzecznie pytam: po chuj?
Nie mamy aby za dużo już polityki wokół? Nie warto by od niej czasem odpocząć? Choć na chwilę cieszyć się pięknem ulubionej dyscypliny, a nie dławić własną żółcią?
Panowie Sborna tylko mówią w tym samym języku co Wołodia P. Nie są nim, wiecie? Są zwykłymi facetami, którzy robią wielką pasją coś, w czym są nieprawdopodobnie dobrzy. Tylko tyle - i aż tyle. I na pewno nie powinni ponosić odpowiedzialności za totalitarną politykę rządu tylko dlatego, że to jego stemple mają w paszportach.
Czasami mi wstyd. Zwłaszcza za tych najbardziej zajadłych rusożerców rocznik 1990 i późniejsze, co to stan wojenny znają tylko z opowieści zapiekłych własną nienawiścią rodziców. Choć z drugiej strony też i współczuję im - nigdy nie wstrząśnie nimi "Żuk w mrowisku", bo to przecież ruskie napisały.
Owszem, jutro czeka Polaków najważniejszy mecz na tych mistrzostwach. Jestem szczęśliwa, że dane mi będzie oglądać go na żywo, na ulubionej Atlas Arenie. Ale i boję się. Pierwszy raz w życiu boję się iść na mecz siatkarski. I to jest głęboko nie w porządku.
Bo chyba nie o to powinno chodzić w sporcie...


sobota, 6 września 2014

Między słowami: Anatomia

Spieszę ukoić drogich moich czytelników, że co prawda mój rósioffy pracodawca wywalił mnie na zbitą twarz, ale Piękne Miasto pracą na słuchawce stoi i mój nowy pracodawca, dla którego wciąż inteligentnie przedłużam ten ważny element telefonu jest dla odmiany ubezpieczycielem. Niebieskim.
Tyle tytułem wstępu.
Robota prosta jak drut, przyjmujemy zgłoszenia wszelkiego rodzaju uszkodzeń mienia i ciała, z tytułu których to uszkodzeń ubezpieczeni mają dostać kasiorę.
No i właśnie takie zgłoszenie odebrała Kasia z boksu obok, pyta co się stało, słucha odpowiedzi, i nagle twarz jej się wydłuża.
- Aha - rzecze ponownie - Ale jak to? Z kolana ta rana przeniosła się na brodę???

wtorek, 19 sierpnia 2014

Zabójczy regionalizm

Regionalizm to inaczej endemit. Coś, co występuje tylko tu, nigdzie indziej.
W Pięknym Mieście jakoś tak wyszło, że regionalizmy skupione są głównie wokół komunikacji publicznej. Inni mają karty miejskie - my mamy migawki (karta otrzymał żargonowe imię dawnego biletu miesięcznego, bardzo miły gest). Inni mają pętle - my mamy krańcówki (w sumie słusznie, pojazd kończy tu bieg). Inni mają zespoły przystankowe o takiej samej nazwie - my mamy... no właśnie.
Bardzo długo przystanki były nazywane dwuczłonowo - nazwą ulicy, przy której się znajdują + pierwszej przecznicy w prawo. W jedną stronę było więc Legionów - Żeligowskiego, w drugą stronę Legionów - Św. Jerzego, choć zespół przystankowy ten sam. Obecnie się już od tego odchodzi i przy okazji remontów miejskich przemianowuje też przystanki tak, aby całe zespoły nazywały się tak samo. Zmiany idą jednak dość powoli, a przyzwyczajenie robi swoje - ani ja, ani Rysiek już zupełnie nie zwracamy uwagi na nazwy przystanków, coby nas nie myliły. Patrzymy po lokalizacjach i kierunkach, i w Pięknym Mieście to się na ogół sprawdza. Gorzej, jeśli gdzieś wyjedziemy...
W ostatnią sobotę, dzięki uprzejmości PKP, ja i Rysiek znalazłyśmy się w Krakowie. Celem naszej wizyty w smoczogrodzie był rzecz jasna XII Memoriał Huberta Jerzego Wagnera, więc po urządzeniu się na kwaterze i zjedzeniu na Rynku największych gołąbków nowoczesnej Europy obrałyśmy zdecydowany kurs na Kraków Arenę.
Mała dygresja, przepraszam - Kraków Arena jest wspaniała! Nie zdarzyło mi się jeszcze być w tak genialnie zaprojektowanej hali, gdzie z 2/3 wysokości idealnie widać zawodników. Więcej ważnych imprez na Kraków Arenie, koniecznie proszę!
Mecze, w ramach pierwszego dnia Memoriału, odbyły się dwa. W drugim Polska grała przeciw Bułgarii. Walczyły chłopaki długo i zacięcie, uległy niestety 2:3. Jeśli dodać dramatycznie wyglądającą kontuzję Mańka Wlazłego, po której każdemu skrofilowi na hali stanęło serce oraz zwyczajnie fizyczne zmęczenie po pokonaniu w poprzek całego smoczogrodu - po meczu leciałyśmy już na pyski. Ale zaprzyjaźniona ekipa prasowa rzuciła hasło, żeby się pointegrować, no więc oczywiście, hajda na Stare Miasto. Jako że ekipa prasowa młoda i idealistyczna zamiast na srogiej wódce wylądowaliśmy w całodobowym McDonaldzie, co o dziwo również dało radę.
Mecz omówionym został w szczegółach, ziewanie dopada coraz mocniej - jakoś po 1:00 postanowiliśmy zakończyć wieczór. Ekipa zakwaterowana niemal na samym Rynku zaproponowała, że odprowadzi nas jeszcze na nocne, no bo nasza kwatera dalej. Okej, bardzo nam miło. Jeden z naszych nocnych odjeżdża z przystanku Dworzec Główny Zachód, akurat wiemy, który to przystanek, pójdziemy sobie piechotką, nie jest daleko. Idziemy, gadamy, przychodzimy - po drugiej stronie torów tramwajowych widzimy winietkę z potrzebną nam nazwą przystanku. Świetnie! Siadamy, wyciągamy zmęczone kopytka, gadamy nadal. 
Po dobrej półgodzinie przytomnieję na tyle, że zaczyna mnie dręczyć różnica między kierunkiem przystanku, na którym siedzimy a położeniem naszej kwatery i  proszę Ryśka aby się upewnił, czy to właściwy przystanek. Mhm, zgadliście - nie! Właściwy przystanek był po drugiej stronie ulicy, i nasz nocny odjechał z niego jakieś pięć minut temu. Nie uwzględniłyśmy, że  w Krakowie zespoły przystankowe nazywają się tak samo, a dodatek "Zachód" musi co oznacza, z której strony dworca jesteśmy, a nie w którą stronę miasta prowadzi. Następny nocny mamy zaś za godzinę.
Historia zakończyła się happy endem w postaci miłego szatyna i jego Eko taksówy, którzy za szalone 13 zł zawieźli nas na kwaterę. Potwierdziła się zatem teoria, że w Krakowie 
a) w Centrum jest wszędzie blisko,
b) organizacja komunikacji publicznej jest zabójcza w swej prostocie.

Przy okazji mała prywata do obywateli smoczogrodu: przy Rondzie Mogilskim rośnie sobie takie coś:

Bardzo byłabym rada się dowiedzieć, czym to jest, lub czym miało być? I dlaczego rośnie sobie sobie takie dziwne, że nijak nie widać, czy jest w fazie budowy czy rozbiórki?

piątek, 1 sierpnia 2014

W

Żyjemy tak długo, dopóki żyje ostatni człowiek, który o nas pamięta.



Ja pamiętam. Gdziekolwiek bym nie była...
A Wy ?

piątek, 25 lipca 2014

Research. Od tego się nie umiera.

Czyli dlaczego niektóre samoloty są mądrzejsze od niektórych amerykanów.

Jakiś tydzień czy dwa temu, pod wpływem zgrabnego artykułu na Wybiórczej (tak, wiem, miałam nie czytać, ale w pracy czasem trzeba nie umrzeć) zapadłam na nagłą fascynację radiostacjami numerycznymi.
Cóż to, zapytacie, za fokken kak?
Otóż mniej więcej od zakończenia drugiej wojny światowej, choć niektórzy badacze twierdzą, że nawet od pierwszej, co jakiś czas na falach krótkich pojawiają się transmisje polegające na odczytaniu przez kogoś ciągu cyfr, czasem przedzielonych znakiem "/". Co jakiś czas to znaczy co kilka dni, i na ogół bez żadnej regularności. Głosy są i męskie i żeńskie, a nawet bywają dziecięce, najczęściej słychać, że jest to syntezator mowy. Wśród używanych języków dominują angielski i rosyjski, ale jest sporo transmisji niemieckich, hiszpańskich, a nawet polskie się trafiają. Cyfry są odczytywane kilku - kilkunastokrotnie, a potem eter milknie. I tak aż do następnej transmisji.
Pomimo tego, że żaden rząd nigdy nie przyznał się do posiadania radiostacji numerycznej uważa się, że w ten sposób agencje wywiadowcze nadają rozkazy dla swoich agentów terenowych. Sposób śmiertelnie prosty i dużo trudniejszy do namierzenia niż transmisja na ten przykład internetowa - teoria ma sporo sensu.
Ciekawych tematu zapraszam na podwieczorek z Ciocią Wikipedią, temat jest tam omówiony nad podziw rzetelnie. Lubiącym natomiast wkręcać się w klimat polecam:
http://tajemnicesw.cba.pl/t/tajemnice_sw.html
Bardzo przystępnie napisana polska strona o wszelakich dziwactwach fal krótkich, ze smaczną kolekcją nagrań transmisji numerycznych. Słuchanie po zmierzchu tylko na własną odpowiedzialność.
Tu zaś:
 
Naprawdę mocny utwór wykorzystujący nagranie transmisji numerycznej. Czytanej przez głos dziecka, z powodu zakłóceni niemożliwe do ustalenia, czy syntetyczny. Słuchanie w ogóle na własną odpowiedzialność.
Dokąd zmierza ten przydługi wstęp? Otóż w ubiegłym roku nasi Wielcy Bracia nakręcili film sensacyjny "The Number Station". Streszczenie scenariusza brzmi prosto ale ciekawie: otóż wypalony cyngiel na usługach jakiejś amerykańskiej agencji dostaje przydział służbowy do ochrony stacji numerycznej gdzieś w Anglii, i własną głową ma odpowiadać za obsługującą ją szyfrantkę. Aż pewnego dnia na stację napadają nieznani sprawcy...
Zanęcona fascynującym mnie ostatnio tematem wyszperałam film w otchłaniach internetów, uczyniłam w narożnej Żabie zapas piwa Zacnego, zgasiłam światło, zapaliłam świece i zasiadłam do seansu.
I to był błąd.
Spiętrzenie absurdów, niedociągnięć scenariusza, nieznajomości realiów - którą widzę po tygodniu studiów internetowych - wołają bowiem o pomstę wszędzie.
Na początku jedno dobre słowo: scenografia. Zdjęcia w stacji są naprawdę przekonujące, labirynty zielono oświetlonych, obskurnych pomieszczeń z czasów zimnej wojny tworzą śliczną i klaustrofobiczną atmosferę. Mniejsza, że nierealną - ale to naprawdę jedyne dobre słowo jakie mogę powiedzieć o tej produkcji. Dalej będzie już tylko planowe niszczenie gatunku.
Pamiętacie, że nasi bohaterowie, cyngiel i jego szyfrantka pracują w głęboko zakonspirowanej radiostacji, prawda? No to na dzień dobry dostajemy widok z zewnątrz na labirynt piaskowo - betonowych wydm kryjących w sobie podziemną stację. Antena radiowa? A po co nam tu antena radiowa? Czy my coś nadajemy, a zwłaszcza na falach krótkich? Anteny, proszę państwa, ani śladu.
Pod tym linkiem
http://www.simonmason.karoo.net/page496.htm
Macie zdjęcia kompleksu RAF na Cyprze. Ilość i wielkość zabudowanych w nim anten wywołała powszechnie uznaną teorię, że to tu mieściła się jedna z najsławniejszych stacji numerycznych, The Lincolnshire Poacher, nadająca nieprzerwanie od 1946 do 2008 r. i każdą audycję rozpoczynająca charakterystycznym fragmentem piosenki ludowej.
Jeśli macie jakiś kontakt do amerykańskich scenarzystów podrzućcie im proszę te zdjęcia i spróbujcie wytłumaczyć, że radiostacja bez anteny nie będzie działała. No nie da się.
Druga sprawa to konspiracja. Skoro radiostacje numeryczne oficjalnie nie istnieją, to jasne, przyjeżdżając na trzydniową szychtę w głębinach jednej z nich zaparkujemy sobie pod samym wejściem samochód. Nie, nie na parkingu kilometr dalej, skąd będziemy drałować do naszej stacyjki podziemnym korytarzem. Tuż pod wielkimi, żelaznymi, zabezpieczonymi śluzą drzwiami do naszy kazamatów, nos w nos. I nie, nie dyskretne osobowe autko - dosadnego czarnego suva, krzyczącego na cały silnik "cześć, jestem samochodem rządowym".
Mało? No to jedziemy dalej.
Przychodzi zakodowany rozkaz, pani szyfrantka koduje go jeszcze raz z pomocą komputera, następnie wynik działania komputera przepisuje ołówkiem do notesiku, i z notesiku odczytuje do mikrofonu. Jeden jedyny raz, transmission is over. Tymczasem każde znalezione przeze mnie źródło internetowe, z ciocią Wiki na czele twierdzi, że transmisje numeryczne są powtarzane kilka - kilkanaście razy (no bo co, jeśli agent spóźni się na nasłuch 10 sekund? nie dostanie połowy rozkazu?). Ponadto od wynalezienia syntezatora mowy znakomita większość transmisji jest nadawana za jego pośrednictwem, chociażby dla zminimalizowania możliwości identyfikacji stacji na podstawie badań głosu lektora.
Dochodzi do napadu, nasz wypalony cyngiel i jego śliczna szyfrantka zostają zaatakowani przy wejściu do stacji i salwują się ucieczką do jej wnętrza. We wnętrzu okazuje się, że najpierw trzeba się zająć opatrzeniem rany dziewczyny i filozoficzną dyskusją o życiu pszczół, potem wezwaniem pomocy, a potem tępym gapieniem się w ścianę i użalaniem nad sobą i koniecznością wykonania nieładnych rozkazów. Dopiero potem następuje sprawdzenie, pomieszczeń stacji, żeby ustalić co tu się do pioruna stało. I to też nie takie dokładne, bo okazuje się, że o ile napastnicy skasowali nagrania z kamer przemysłowych stacji, to jakimś cudem ocalały nagrania audio, i nasi bohaterowie zaczynają je przesłuchiwać. Dość wybiórczo zresztą, i oddzielają kolejne odsłuchy kolejnymi dyskusjami o niczym. Dopiero po jakiejś połowie filmu państwo wpadają na pomysł zwizytowania piwnicy, w której coś się ewidentnie nagrało. W piwnicy owej znajdują dwa trupy płci męskiej i jeden włączony i nie zahasłowany laptop marki Apple, z którego poznają niecne plany złoczyńców. W tym momencie wiemy też, że złoczyńcy zdążyli nadać piętnaście zakodowanych przez siebie transmisji za pomocą naszej stacji bez anten.
I otóż na początku filmu mieliśmy wzmiankę o tym, że pani szyfrantka jest w istocie kryptologiem wykształconym na Uniwersytecie Browna. Jako wykształcony kryptolog przez kolejny kwadrans wpatruje się w laptopa bezradnie, nie mając pomysłu jak złamać hasło, którym zabezpieczony jest klucz do kodu złoczyńców. Nie próbuje ani pół programu dekodującego, jedynie zgrywa na pendrive nie zabezpieczone dane.
Samo tłuste to jednak końcówka.
Otóż dzielnym bohaterom udaje się złamać klucz, odwołać rozkazy z poprzednich transmisji i salwować ucieczką. Zupełnie nagle okazuje się, że radiostacja była też małym składem gotowych ładunków semtexowych o dużej mocy, i cyngiel opuszczając stację z ranną szyfrantką na rękach rozrzuca je wokół siebie niczem kasztanowiec liście jesienią. Taka niefrasobliwość powoduje za chwilę ognisty wybuch. Z zegarków na zapalnikach wynika, że facet w średnim wieku z nieprzytomną sporą osobą na rękach odszedł od stacji przez dwie minuty,  a mimo to wybuch o sile wyrywającej w górę piaskowo - betonowe wydmy nawet go z tej odległości nie osmala. Za to w najeździe kamery widzimy, że jakieś 100 m przed nim jest za siatką droga, a tą drogą właśnie przejeżdża biała półciężarówka, której kierowca nawet nie próbuje się zainteresować, co tu wybuchło.
I deserek. Tak, po tym wszystkim jest jeszcze deserek...
Nasi bohaterowie to, przypominam, amerykanie, jesteśmy zaś w Wielkiej Brytanii. Jakby nie patrzył  nie u siebie. Nasi bohaterowie zdążają kradzionym autkiem wprost do najbliższego szpitala, pod którym widowiskowo rozbijają się na zaparkowanej karetce. Następnie nieprzytomny facet, który właśnie zdemolował własność szpitala, i równie nieprzytomna dziewczyna z raną postrzałową, bez jakichkolwiek dokumentów tożsamości (tego się akurat tylko domyślam) zostają do tego szpitala przyjęci i odłożeni ad acta. Nawet policji przy sobie nie mają odzyskując przytomność i spokojnie czekając na przyjazd swojego szefa.
Do tej pory myślałam, że większe zło fabularne niż pamiętna "Salt" nie może istnieć. Przykro mi, byłam w błędzie - ale dlaczego musiałam przekonać się o tym tak dotkliwie???
Idę obejrzeć kolejny odcinek "ER". Ten serial przynajmniej ma merytoryczną konsultację...

sobota, 5 lipca 2014

Raport z kamieniołomu

Spragnionych njusów o stanie mego zdrowia p.t. czytelników spieszę uspokoić, że mój własny, prywatny kamieniołom żółciowy w sile 10 sztuk gruzu znajduje się już szczęśliwie poza organizmem, a ja zaleczam w tymże organizmie dziury cztery, pozostałe mi po zabiegu cholecystektomii lapraoskopowej. 
Pobyt w szpitalu miałam 24 godzinny i mega zwięzły, jak na szpital kliniczny masowo przerabiający studentów i pacjentów przystało. W pamięć wrył mi się najbardziej pan doktor morfeusz. Miły ten brodacz, po dostarczeniu mnie na blok operacyjny na ruchomym łóżeczku przeprowadził ze mną sprawnie wywiad anestetyczny, po czym polecił siostrze przeparkowanie mnie bardziej na bok, cobym korytarza nie tarasowała. Zatem znalazłam się, golutka acz narzucona zielonym prześcieradłem, tuż pod wielką ścianą zastawioną pod sufit szafkami o szklanych drzwiczkach. W szafkach spoczywały różne dynksy przydatne podczas pracy bloku, w tym, tuż nad moją głową  pękaty granatowy koszyk podpisany "narzędzia do amputacji"...
Doktor morfeusz, na zwróconą przez mnie uwagę że parkowanie pod narzędziami do amputacji nie poprawia morale pacjenta jadącego zaledwie na laparoskopię tematu, niestety, nie zrozumiał. Na szczęście wyłączył mnie na tyle szybko, że spanikować do końca nie zdążyłam.
A przy okazji dowiedziałam się, że mamy w Pięknym Mieście instytucję tak wyspecjalizowaną jak Centralny Szpital Weteranów. O ile nic się w ustawodawstwie nie zmieniło - status weterana mają w tej chwili nie tylko kombatanci drugiej wojny, ale też weterani misji bojowych WP. Większość znajomych ze Świńska przeszła przez misje, i choć zdrowia wciąż im życzę żelaznego (z paroma wyjątkami, ale te się od misji wymigały skutecznie), to jednak fajnie by było kiedyś kogoś spotkać...

niedziela, 29 czerwca 2014

Reklama

Gdyby ktoś jeszcze nie zauważył - w "Odwiedzanych lotniskach" przybył na samej górze nowy link. 
Polecam serdecznie, jeśli ktoś ciekaw jak Mojej Gładkiej Połowie płynie żywot w krainie gołębi, które nie latają po lewej stronie...


sobota, 28 czerwca 2014

Nawet najdłuższa żmija...

Północ, jak to północ, minęła tymczasem. Zakończyłam walkę z pralką (Dla niewtajemniczonych - pralka wirnikowa z ręcznym podawaniem wody, przepranie jednego brzucha trwało ponad trzy godziny. Sąsiedzi jeszcze odpowiadają mi na "dzień dobry"), zasiadłam przed kompem i wspominam...
Z rzeczonego kompa leci bowiem relacja na żywo z festiwalu Glastonbury. Na scenie - Metallica.
Metallica...  
Jakby to było wczoraj: pierwsza kaseta, "Master of Puppets" przegrana od Ani, z wkładką ze zdjęcia kupioną na ul Ząbkowskiej (warszawiacy wiedzą;), pierwszy raz video do "One", kompletowanie dyskografii, całe noce przedyskutowane na "Czarnym Albumem", drżenie rąk odbierających od sprzedawcy bilet na pierwszy koncert, Dzień Dziecka 1999 r. na Stadionie Gwardii w Warszawie, pierwszy festiwal SonicSphere na Bemowie słuchany w 2010 spod płotu...
Metallica to cholerny kawał mojego życia. Ściślej - jakieś 2/3. Nauka angielskiego na samodzielnym tłumaczeniu tekstów ("Ride the lightnig", "Master of Puppets" i "...And Justice for All" przetłumaczyłam w całości), poważne dywagacje szesnastolatek o przewadze urody męskiej Kirka Hammetta nad tą Jamesa Hetfielda (zawsze byłam za Jamesem, lubię wysokich), i muzyka, muzyka, wciąż muzyka. Czasem porywająca, czasem zaledwie poprawna, czasem zupełnie nie do słuchania. Ale zawsze coś znacząca i emocje budząca.
A propos tych szczeniackich miłości do panów z Metallicy: któraż z dzisiejszych fanek kogokolwiek za 20 lat spojrzy na siebie w lustrze i powie: "kocham klasyka";)?
Słucham zatem, pogrążając się we wspomnieniach transmisji z Anglii, słucham i patrzę... Nie, nie patrzę. 
Lars niemal łysy, z brzydko wyciągniętą twarzą i zmarszczkami na szyi, Kirk w zbyt mocnym makijażu, James z brzuszkiem i zakolami wielkości małych lotnisk... Panowie z Metallicy ewidentnie już nie są tymi kudłatymi młodzieńcami, których zdjęcia przypinałam na łóżkiem. 
Właśnie stukają im pięćdziesiątki.
Kiedy to minęło???
Nic nie ujmując: show bardzo dobry, i energia na scenie piękna. Metallica to nadal wspaniały zespół. Ale zamiast metalowców, których wciąż mam przed oczami na scenę wychodzą brzuchaci tatusiowie.
To niesprawiedliwe. Bo oznacza, że ja też jestem już całkiem brzuchata. Na co dzień zupełnie nie zwracam na to uwagi, ale skoro z ulubionej analizatorni wiem już, że panie po 40 noszące trampki są żałosne, to te słuchające Metallicy zapewne trzy raz bardziej...


... ale mnie to rybka. Grają "Seek and Destroy", zrobię sobie głośniej.

piątek, 27 czerwca 2014

Njusletter

Moja Gładka Połowa udała się w celach zarobkowych za Kanał, i posiedzi tam co najmniej pół roku. Pierwszego dnia po przyjeździe wyruszył zatem zwiedzać nowe miasto i kupić sobie kartę sim do angielskiego Lycamobile, coby taniej mieć. Po chwili od wyruszenia dostałam entuzjastycznego smsa "Tu jest pochowana Mary Shelley!!!"
Tak. Kocham faceta, który karty sim szuka na cmentarzu;)
Rysiek z kolei, jak każdy dobrze wychowany kot, raczył zdać maturę. Moja w czepku urodzona córka z przeklętej i znienawidzonej matematyki otrzymała dokładnie próg zdawalności, czyli 30%. Za to z języka angielskiego 173%, co napawa mnie cichutką dumą. Niepozbawioną podziwu - antytalentem językowym jestem od zawsze. Co na szczęście nie przeszkadza Ryśkowi w postanowieniu zostania filologiem.
Szpital zaś, który łaskawie obiecał pozbawić mnie kłopotu w postaci woreczka żółciowego na dzień przez zaplanowanym w styczniu zabiegiem (czyli wczoraj) raczył zadzwonić i zmienić jego termin. Gdyż pacjentów nieplanowanych przyjęli ostatnio tylu, że na tycz zaplanowanych pół roku wcześniej nie mają już miejsca. Kochamy Polską służbę zdrowia, bez dwóch zdań.
Większych njusów chwilowo brak.

piątek, 13 czerwca 2014

Między słowami: Wyobraźnia bez granic

Tytułem wstępu: posiadając numer u mego rósioffego pracodawcy (a zapewne i u innych operatorów) na fakturze otrzymujecie zawsze, oprócz kwoty do zapłaty także oznaczenie taryfy.  W wypadku numerów stacjonarnych jest to najczęściej skrót NTD (Nowa Taryfa Domowa) i ilość minut w niej dostępnych.
Otóż Angelika odebrała niedawno pana, który chciał wiedzieć... czemu wyłączyliśmy mu TVN. Tak, pan opłaca za naszym  pośrednictwem telewizję. Przecież na fakturze ma pozycję NTD, czyli Nielimitowany Telewizyjny Dostęp i 120, czyli tyle ma mieć kanałów. A ma tylko kilka, same zagraniczne, TVN mu odłączyliśmy bezprawnie, bo faktury przecież płaci...
Marta z kolei rozmawiała z panią, która miała prześladowcę. Dzwonił, smsował, samo piekło. Pani zmieniła więc numer. I wielce z tego zadowolona wysłała do prześladowcy smsa "Koniec stalkingu"... oczywiście z nowej karty. Do Marty zadzwoniła po ponowną zmianę numeru.
Sylwii zaś dostał się pan, który chciał poinformować, że nie zapłaci nam faktury. Nie ma nóg, więc na pocztę nie pójdzie. Internet odcięliśmy mu za brak płatności. Nie zapłaci, nie ma jak, i możemy sobie z tym zrobić co chcemy.
Choć u mnie, wyjątkowo, był spokój, to i tak wyobraźnia naszych klientów nie przestaje mnie zachwycać...

czwartek, 12 czerwca 2014

Białe noce

Najkrótsze Wakacje Nowoczesnej Europy spędziliśmy z Moją Gładką Połową w Międzyzdrojach. Trwały cztery dni, podczas których przepuściliśmy mniej więcej pół wspólnego majątku (to daje pojęcie o wielkości naszego majątku, nie o cenach w Międzyzdrojach. Te są w porządku) i sprawiły, że nieodwołalnie pokochałam wyspę Wolin.
Na pewno będę tam wracać, i na pewno w czerwcu - trwają tam bowiem w tym okresie regularne białe noce. Słońce schodzi pod horyzont tak nisko, że niemal do północy na niebie stoi jeszcze wyraźna poświata.
Powyżej - plaża w Międzyzdrojach, 7 czerwca, godzina 22. Swobodnie można czytać.

sobota, 31 maja 2014

Polska to stan umysłu

Przeżyliśmy dziś, wraz z Moją Gładką Połową i Ryśkiem całkiem miłą okazję turystyczną. Wycieczka, zorganizowana w ramach akcji "Pociągiem po województwie", obejmowała transport kolejowy na trasie Piękne Miasto - Piotrków i z powrotem oraz trzygodzinne zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Za całkowitą darmoszkę, a więc ścisk był niemożebny. Przewodnik trafił nam się uroczy, bardzo zakochany w historii i sypiący anegdotkami na każde zawołanie. Cała reszta była już mniej urocza, a najbardziej -  współuczestnicy...
Po przyjeździe do Piotrkowa podzielono nas na grupy według czterech szlaków zwiedzania i orgowie zaczęli rozdawać folderki tras - trzy kartki i pięć zdjęć na krzyż, plus może pół strony tekstu w sumie. Wiadomo - bez tej encyklopedii zgubimy się zaraz po wyjściu z dworca. Na uczestników padł blady strach, że może dla nich nie starczy, i zaczęli sobie te folderki wręcz wyszarpywać, nawołując kto ma jaki szlak, i jakiego mu jeszcze brakuje. Mnie przewodnik wetknął "Piotrków filmowy", i tak sobie stałam z nim z boku, czekając aż naród się uspokoi. Kiedy jakaś pani obok zawołała dramatycznie "A kto ma Piotrków filmowy?" litościwie wyciągnęłam do niej mój folderek, mówiąc "Proszę". Momentalnie ktoś z prawej strony przeorał mi rękę paznokciami, nie trafiając w folder, ktoś z lewej folder wydarł mi z palców, tuż przed twarzą pani, której go podawałam, a ktoś z tyłu wrzasnął z ciężką pretensją: "Ale tylko jeden? Czemu tylko jeden?".
W trakcie zwiedzania zaliczyliśmy również kilka mniej lub bardziej zabytkowych kościołów. W każdym przy wejściu, na stoliku, leżało trochę wydawnictw parafialnych a obok skarbonka lub miseczka na datki. Wychodząc ze szczególnie okazałego Sanktuarium Matki Boskiej Trybunalskiej (pełen barok, złotem kapie zewsząd aż zęby bolą) zatrzymałam się, aby na te wydawnictwa popatrzeć. Obok mnie stanął współuczestnik, wziął do ręki święty obrazek, rozejrzał się czy nikt nie patrzy, obrazek wetknął w identyfikator wycieczki i odszedł wesolutko, nie kładąc do miseczki nawet grosika.
Na dworcu Piotrkowskim czekaliśmy już na pociąg powrotny. Razem z nami - współuczestników tłum. Pociąg wtoczył się dostojnie, tłum pogonił go dziarskim truchtem, bo oczywiście większość stała na niewłaściwym końcu. Jednej z truchtających pań tak się spieszy, żeby już zasadzić zad swój bezcenny w środku, że truchtając naciskała co chwila guzik otwierania drzwi - na wciąż jadącym składzie. Rysiek, ze słyszalnym już nerwem zawołał "Proszę tego nie robić, wsiadanie w biegu jest bardzo niebezpieczne". Pani, nie przerywając truchtu, obcięła ją wzrokiem od stóp do głów i odkrzyknęła "Jak to szybko mówi, nic nie można zrozumieć". Po czym nacisnęła ponownie.
I już wysiadając w Pięknym Mieście jakaś inna pani rozwrzeszczała się nagle "A dlaczego tu tak wysoko? A to nie mogli niskopodłogowych dać? Nie wiedzieli, że starsi ludzie będą jechać? No jak tak można?"
Rodaków tłum stanowczo jest dużo bardziej męczący niż nawet trzygodzinne łażenie po obcym mieście w upał. I dużo bardziej wstydliwy, niż wszystkie choroby weneryczne razem wzięte. Po dzisiejszym dniu do pierwszej trójki moich potrzeb awansowało posiadanie bezludnej wyspy.
Najlepiej w Piotrkowie Trybunalskim, bo jest tam bardzo ciekawie i całkiem ładnie.

czwartek, 22 maja 2014

Dyskretny urok PRL

Kto z Was pamięta jeszcze czasy słusznie minionego ustroju?
Ja - słabo.Stan wojenny wprowadzono kiedy miałam kilka lat i pamiętam tylko, jak Mamuśka zaprowadziła mnie, już po zmroku, na pobliską pętlę autobusową gdzie stał transporter opancerzony a żołnierze grzali łapy na koksowniku. Chciała mi w ten sposób pokazać, czego mam się wystrzegać, kolejny transporter spotkałam jednak dopiero jako dorosła.
Mam pewien sentyment do tamtych czasów. Owszem, było szaro i beznadziejnie - ale Mamuśka dawała radę z jednej pensji posłać mnie co roku na obóz harcerski. Ja, w kraju demokratycznym, na obozy Ryśka musiałam brać już pożyczki z banku.
A dlaczego w ogóle ten wstęp przydługi? Bo pewien pan Sławomir, Koper zresztą, popełnił był cykl książek. A ja je właśnie skończyłam czytać.
Pan Sławomir z wykształcenia jest historykiem. Debiutował opisując - z różnym skutkiem - czasy II RP, po czym znienacka postanowił się przesunąć do przodu, do czasów PRL właśnie.
Pięciotomowy cykl biograficzny połączony skrótem "PRL" w każdym tytule tworzą: "Kobiety władzy", "Życie artystek", "Sławne pary", "Skandaliści" i "Gwiazdy kina". W pierwszej kolejności polecam, jako najciekawszą z tego grona, "Życie artystek".
Ogólnie pan Sławomir ma fajne, lekkie pióro, i gdyby nie to, że zbyt często powtarza całe fragmenty jednej opowieści, jeśli jej bohatera przestawia w kolejnej - byłoby 5. Niestety jednak jest nasz autor leniuszkiem, i choćby za to, że opisując w "Życiu Artystek" Marylę Rodowicz a w "Gwiazdach kina" Daniela Olbrychskiego cały fragment o romansie tej pary przekopiował z jednego w drugie - jest 4 z plusem.
Ale pomimo tego błędu, widocznego w zasadzie tylko kiedy się czyta całą serię ciągiem - polecam. Polecam przekonać się osobiście, że PRL wcale nie był taki szary i beznadziejny jak nam się z dzisiejszej perspektywy wydaje. Miał swoje gwiazdy. Ot, choćby pani Nina Andrycz, aktorka skądinąd genialna - a jednak żona komunistycznego premiera, poddająca się kolejnym aborcjom, aby dzieci nie przeszkadzały jej w graniu. Albo Wojtek Frykowski - syn milionera - prywaciarza, który ukrywał ojca po całej Polsce przed stalinowskim wymiarem sprawiedliwości (tak, tak, wtedy bycie prywatną inicjatywą było karane), potem poślubił najpopularniejszą poetkę tamtych czasów, Agnieszkę Osiecką, doprowadził do ruiny otrzymany od ojca majątek i wyemigrował do Stanów, gdzie padł ofiarą morderstwa. Albo Kalina Jędrusik - zaszufladkowana jako seksbomba, przez ukochanego męża, Stanisława Dygata odsunięta od łoża, (ciężka choroba serca wykluczała jakikolwiek wysiłek z jego strony), sprowadzająca do domu coraz to nowych kochanków, nieraz w obecności ukochanego męża.
Działo się wtedy, działo dużo i barwnie. Maryla Rodowicz, w przerwach między koncertami jeździła po Polsce konno z Olbrychskim lub wyścigowym samochodem z Andrzejem Jaroszewiczem. Owdowiała Maria Dąbrowska po latach zgodnego pożycia z mężem zawikłała się w romans z zamężną pisarką i wciąż od nowa schodziła się z nią i rozstawała. Władysław Broniewski popadał w alkoholizm po przypadkowej śmierci najukochańszej córki. Agnieszka Osiecka z kolej córkę pozostawiła jej ojcu, Danielowi Passentowi, a sama dalej pisała, piła, i pogrążała się w romansach. Jarosław Iwaszkiewicz z poświęceniem opiekował się żoną pomiędzy jej kolejnymi pobytami w szpitalach psychiatrycznych. Władysław Gomułka starał się nie wychylać z informacją, że jego żona to żydówka.  Halina Poświatowska szykowała się do drugiej operacji serca, której miała nie przeżyć...
Można PRL lubić, nie lubić, albo lekce sobie ważyć. Niemniej pan Sławomir udowadnia każdemu, nawet najbardziej opornemu, że PRL żył i bawił się we wszystkich odcieniach. Może tylko szarości - ale, jak widać z jego książek, szarość odcieni ma mnóstwo.
PRL miał też gwiazdy, których ekstrawagancji nie powstydziłby się dzisiejszy Pudelek. I wciąż ich niezwykłe życiorysy czyta się z wielką przyjemnością. 
Warto czasem, tak zwyczajnie i bez spinki uśmiechnąć się do tamtych czasów. A pan Sławomir Koper i jego książki mogą Wam w tym pomóc.

niedziela, 4 maja 2014

Cały dzień na farcie

Druga połowa miesiąca, niestety, z nużącą regularnością oznacza u nas totalny brak pieniędzy na cokolwiek i konieczność trzykrotnego omówienia każdej złotówki przed jej wydaniem. Ot, przywykliśmy.
Ale co zrobić, jeśli na drugą połowę miesiąca, konkretnie na 27 wypada trzeci mecz mistrzostw Polski w siatkówce, a Skra Bełchatów w dwóch poprzednich zbiła Resovię Rzeszów tak konkretnie, że wszystko wskazuje na to, że trzeci mecz będzie ostatnim?
Na początku chciałam być bardzo odpowiedzialna, więc zarządziłam, że nie ma mowy o pożyczeniu pieniędzy na bilety, bo pewnie za chwilę trzeba będzie pożyczać na życie. Namówiłam więc Ryśka żeby pogadał ze swoim naczelnym i złożył wniosek o akredytację dla nas obu. Na tą okoliczność pożyczyłam nawet lustrzankę od jednego z kolegów (dziękuję, Marcin;), Rysiek akredytację złożył, czekamy. Czwartek - rusza sprzedaż biletów, rozchodzą się w 40 minut, nic nie zostaje. Piątek - decyzja odmowna, żadna z nas nie dostaje akredytacji.
Zdaje się, że formę musiałam prezentować ciężką, bo kiedy w ten sam piątek władze Skry ogłosiły, że wystawią pod halą telebim z transmisją meczu MGIP z ciężkim wzrokiem podał mi kwotę potrzebną na bilety do Bełchatowa i z powrotem i polecił jechać, bo doskonale wie, że i tak nie wytrzymam.
Spakowałyśmy więc siebie, aparat - jedziemy. Już w PKSie spotykamy znajome twarze, każdy szczęśliwy że posiada bilet lub akredytację, tylko my stanowimy zespół dzielnych kamikaze jadących totalnie w ciemno... A trzy wsie przed Bełchatowem okazuje się że dalej nie jedziemy, autobus padł, czekanie na zastępczy potrwa do godziny. 
Szczęście w nieszczęściu - autobusowi udało się doturlać do lokalnego spożywczaka, choć na lody więc poszłyśmy, co okazało się potem jedynym naszym posiłkiem do powrotu do domu. Szczęście w nieszczęściu nr 2 - jako jedyne nieobiletowane nie miałyśmy ciśnienia co będzie, jeśli nie wejdziemy i mogłyśmy spokojnie kontemplować wielką mapę gminy.
Oczekiwanie na zastępczy trwało, wbrew ponurym prognozom, niecałe pół godziny i w Bełchatowie zameldowałyśmy się z zapasem do meczu. Pod halą - gęsto. Ludki kręcą się z kartkami "kupię bilety" lub pod takowymi siedzą. Jest trochę kibiców w barwach Resovii, trochę ZAKSY, napięcie wisi w powietrzu. Stoimy pod samym wejściem do hali i rozmawiamy ze znajomą Ryśka, kiedy nagle ktoś ze stojącego tuż przy nas wianuszka bardzo eleganckich osób płci obojga stwierdza "No to co my zrobimy z tymi biletami?". Niewiele myśląc odwracam się i z promiennym uśmiechem proponuję "Jeśli mają państwo jakieś bilety na zbyciu to my się bardzo chętnie zaopiekujemy i zapewnimy im dobre warunki". Rysiek w tym samym tonie dorzuca, że będziemy regularnie karmić i wyprowadzać na spacery. Państwo od takiej deklaracji nieco głupieją, ale uśmiechając się miło obiecują, że jeśli ich znajomi nie dojadą, bilety będą nasze. Super! Powstrzymując nadmierną radość gadamy z ową znajomą dalej, jest pięć minut do meczu, kiedy wytworna pani pyta: "To ile biletów wam potrzeba? Jeden czy dwa?" i wręcza upragnione czarno - żółte świstki. Po czym oddala się tak szybko, że nie zdążamy jej paść do stóp. Bez przesady, bilety okazują się darmowymi wejściówkami z puli sponsorów - ale najważniejsze, że są.
Szczęśliwe wpadamy zatem na halę, akurat kiedy Klub Kibica kończy śpiewać "Nie dla nas jest porażki smak, nie dla nas forma zła". Krótka chwila na orientację czaso - przestrzenną, wbijamy bezczelnie na schody między sektorami, zdążam wyciągnąć i uruchomić aparat, kiedy przy dźwiękach orkiestrowej wersji "Final Countdown" dokładnie naprzeciw nas rusza w górę trybuny najpiękniejsza na świecie flaga sektorowa z bełchatowską pszczołą i napisem "Witamy w ulu". Na ten dźwięk i widok mam ciarki na grzbiecie: o rany, o rany, jestem tu...
Jestem i patrzę, głównie przez obiektyw. Pierwszy set, frakcja argentyńska odstawia husarię, Skra wygrywa do 17. Drugi set, Sovia o dziwo prowadzi, na zagrywkę wychodzi Maniek Wlazły i bezlitośnie posyła cztery asy z rzędu. Wlazły wygrywa do 20. Trzeci set, Sovia nawet nie bardzo próbuje udawać że gra, trenejro wrzuca więc zmiany, żeby Maćkowiak i Tuia pokosztowali mistrzowskiego meczu, Skra wygrywa do 18 - mamy to!!!
Radość, śpiew, krzyki, mistrz Polski wrócił do Bełchatowa. Dwoję się i troję próbując złapać w kadr wszystko, co dzieje się na dekoracji.  W przerwach między zdjęciami biję brawo aż mnie łapy bolą. Trwa to i trwa, i dopiero kiedy wyłazimy przed halę uświadamiam sobie, jak mało w środku było powietrza. 
No ale powietrze powietrzem, a tu atrakcji ciąg dalszy - szykuje się uroczysty konwój mistrzów po mieście. Przodem władze klubu (na hondach goldwing i harleyach valkirye, hłe, hłe) za nimi sztab na mniejszym i zawodnicy na dużym, wojskowym transporterze. A potem pięć czy sześć suvów i półciężarówek wypchanych Klubem Kibica. Pamiętna ostatniego afrontu jaki mnie od nich spotkał mam na sobie przymałą, ale klubową koszulkę, Rysiek oczywiście w swojej z numerem 10 - łapie mnie nagle za aparat i ciągnie w stronę jednego z suvów. Znajomy kibic na pokładzie pozwala nam się dosiąść - i ruszamy w miasto. 
Konwój krąży tempem patrolowym, zawodnicy tańczą i machają żółto - czarnymi flagami, Klub Kibica wywrzaskuje kolejne przyśpiewki - a ludzie na ulicach zatrzymują się, machają, biją brawo, robią zdjęcia. Mam głęboką pewność, że cały Bełchatów cieszy się z nami. A to podobno piłka brzuszna jest naszym sportem narodowym... W Bełchatowie lepiej tego głośno nie mówcie.
Akurat kiedy wracamy pod halę zaczyna padać, i to dość mocno. Chowamy się więc, razem z garstką czekającą na powrotny PKS w hallu Hali Energia. A obok nas, za uchylonymi drzwiami biura marketingowców leje się wódka i huczy impreza. Marketingowcy wyglądają do nas parę razy i proponują tort, ale nie chcemy przeszkadzać.  Ale, jako że na paliwie nie oszczędzają, dość szybko od fazy imprezowych rozmów przechodzą do kibicowskich przyśpiewek, i wtedy już śpiewamy razem z nimi, a kto bogatemu zabroni. Więc po którymś kolejnym nawrocie "Kto nie skacze ten z Rzeszowa" z biura wytacza się uroczy szef marketingu i dziękując nam za wsparcie wręcza po klubowym szaliku. 
W końcu deszcz słabnie i Rysiek, z lokalnymi kumpelkami idą eksplorować okolice hali. Długo ich nie ma, więc ruszam z odsieczą - a te właśnie biorą od kogoś przez okno kieliszki, ewidentnie z wódką. Podchodzę więc, protestując że o mnie zapomniały - i za oknem widzę akurat tego siatkarza Skry, za którym mi się głowa kręciła cały sezon, bo i męski, i przystojny, i fajnie gra, i miły w kontaktach z kibicami, i Imperatyw Opkowy połączył nas już na pierwszym meczu, i w ogóle... A ten śmieje się do mnie, i mówi, że jak nas tyle to żebyśmy już weszły, będzie wygodniej.
Wchodzimy zatem na zaplecze klubu. Ślady imprezy mega hucznej, wódka pycha, dwie kolejki na szybko dodają mi wariackiej odwagi i pytam Pana Imperatywa, czy by mi koszulki swojej nie oddał. Odmawia, tłumacząc, że już wszystkie rozdał, żadnej nie ma, co udowadnia podciągając bluzę i pokazując idealny kaloryfer i śliczną klatę... O rany, o rany, o rany. Wódka na pusty żołądek i taki widok, to nieco za dużo, chyba miękną mi kolana. Zamiast koszulki proponuję kolejkę, śmiejemy się, ktoś go wywołuje do innego pomieszczenia - i na szczęście, bo ja nie wiem, gdzie  by mnie ta wariacka odwaga doprowadziła...
Dziewczyny już chwilę wcześniej wysypały się na korytarz, gadają tam z fakcją argentyńską i połową francuskiej. Panowie są mocno wstawieni a jeszcze mocniej szczęśliwi i życzliwi światu, rozemocjonowany Rysiek ściska w objęciach klubową bluzę i gatki zdarte z jednego z młodszych zawodników. Robię zdjęcia, dyskutuję z francuzem o znaczeniu tatuaży... Aż przegania nas klubowy DJ prosząc, że kilku mocno zrobionych chłopaków siedzi w szatni i wstydzą się przy nas wyjść, więc żebyśmy poszły już na imprezę i powołały się na niego, to nas wpuszczą...
Oczywiście grzecznie się zgadzamy, zwłaszcza, że godzina naszego autobusu zbliża się niebezpiecznie. Dziewczyny lecą na imprezę, ale my z Ryśkiem postanawiamy być rozsądne i nie ryzykować - tyle emocji, zero jedzenia, jeszcze jedna kolejka i będzie po nas. Jako się rzekło, tak i robimy - z żalem żegnając mistrzowskie miasto Bełchatów.
Reasumując: na zupełne, gnatożujskie piękne oczy udało nam się wejść na mecz, dostać się do konwoju, dostać po szaliku i wejść na klubową imprezę. Jeśli kiedyś takie dni jak ten przestaną mnie cieszyć - proszę mnie uśpić. Natychmiast.
Kawałek Mistrzów Polski na dobranoc: 



czwartek, 1 maja 2014

Sprawa Mariusza T.

Zacznijmy od tego, że jestem zdeklarowaną zwolenniczką kary śmierci. Jako jedyna daje gwarancję trwałego wyeliminowania ze społeczeństwa jednostek nie poddających się resocjalizacji, a wymierzana w postępowaniu dwuinstancyjnym (tj. przez sąd wyższej instancji niż orzekający o winie) daje wysokie prawdopodobieństwo uniknięcia pomyłki sądowej.
Jednakże jestem też zwolenniczką rozsądnego i przemyślanego kształtowania prawa, a zwłaszcza - unikania pochopnego jego zastosowania.
Kiedy Trynkiewicz w 1988 roku zabijał swoje ofiary w Polsce obowiązywała kara śmierci, choć trwało moratorium na jej wykonywanie. I na taką karę właśnie "Szatana z Piotrkowa" skazano. Zupełnie słusznie zresztą, bo zabójstwo trzech młodziutkich chłopców jednocześnie - to nie jest zwykłe zabójstwo. Zaprezentowany przez Trynkiewicza poziom braku opanowania własnego popędu i agresji wskazuje jasno, że to dla takich jak on przygotowano karę eliminującą ze społeczeństwa. A tu zdziwienie: KS dla "Szatana z Piotrkowa" owszem, zasądzono - aby szybciorkiem zamienić na 25 lat pozbawienia wolności.
I tu mamy pierwszy bubel prawny: ówczesny Kodeks Karny nie przewidywał dożywocia, tak więc jeśli liczyć w kolejności od kary najsurowszej do najlżejszej następne było 25 lat pozbawienia wolności. I po 25 lat z automatu wypadło dla wszystkich morderców skazanych prawomocnie na karę śmierci w dniu, kiedy nasz ówczesny rząd poprawności politycznej wymyślił sobie amnestię. Nie pamiętam skąd wiem, ale chyba w sumie było ich szesnastu. Wśród tej grupy był też, oczywiście,  Mariusz Trynkiewicz.
Amnestia rzecz słuszna, i chwalebne były intencje jej wprowadzenia: aby nawet skazani mogli uczcić upadek komunizmu w Polsce. Dlaczego jednak nikt nie pomyślał, że amnestia nie musi obowiązywać wszystkich więźniów, że swobodnie można spod działania ustawy wykluczyć skazanych na KS? O nowelizacji prawa karnego jeszcze wtedy nikt nie myślał, dlaczego nikt nie pomyślał też, że upadek komunizmu nie koniecznie czcić należy darowaniem życia pedofilowi Trynkiewiczowi, opóźnionemu umysłowo Pękalskiemu, mordującemu dla pieniędzy Morusiowi czy sadyście Gawlikowi?
No właśnie. Wszyscy chcieli czcić, nikt nie chciał ponosić konsekwencji.
25 lat minęło sobie tymczasem, dostarczając Mariuszowi T. izolacji od społeczeństwa - i dużo świętego spokoju. Jako że w okresie słusznie minionego ustroju przestępczość seksualną zamiatano w Polsce głęboko pod dywan, tak i Służba Więzienna wychodziła z założenia, że przestępców seksualnych nie mamy, więc terapii dla nich prowadzić nie musimy, i żadne programy terapeutyczne nie były dla osadzonych dostępne. Poniekąd słusznie: dopóki mieliśmy karę śmieci dostawali ją wszyscy mordercy seksualni lub z lubieżności, a "zwykli" gwałciciele byli szybko tłamszeni w Zakładach Karnych. Trynkiewicz żył sobie więc za kratkami od jednego odrzucenia wniosku o warunkowe przedterminowe zwolnienie do drugiego, nikomu nie zawadzał, lata mijały - aż nagle komuś na świeczniku zapaliło się pod ogonem: jak to? Przecież on za chwilę skończy karę? I tak go wypuścimy po prostu?
Tak więc po 23 latach błogiego nieróbstwa zapakowano Mariusza T. w konwój i wywieziono do innego Zakładu. Jak się bowiem okazało - program terapeutyczny dla skazanych z zaburzeniami seksualnymi został w międzyczasie stworzony, wszedł w życie, osadzeni już z niego korzystają... Dlaczego nie skierowano nań naszego bohatera od razu pozostaje jedną z wielkich zagadek tej sprawy. Miejmy nadzieję, że chodziło o to, że pierwszeństwo przed nim mieli skazani na krótsze wyroki, że nie zapomniano o nim tak po prostu...
W każdym razie Trynkiewicz terapię odbył. Po czym głośno obwieścił, że guzik mu dała, zabijanie jest fajne - a na władze padł blady strach.
I tak oto, z niewielką przymieszką norweskiej sprawy Breivika i ich najwyższego wymiaru kary w postaci 21 lat z możliwością powtarzania, narodził się w kolejnej genialnej głowie pomysł "ustawy o bestiach".
Pomysł z założenia prosty: dać możliwość dalszej izolacji wszystkich tych, którym nieszczęsna amnestia zamieniła KS na 25 lat. Tych, i tylko tych. Norweska konstrukcja prawna dająca możliwość przedłużania wyroku praktycznie w nieskończoność jest ewenementem i teoretycznie Polska nie zamierzała jej przyjąć. Teoretycznie.
Jednakże wykonanie pomysł nie było już tak proste. Najpierw - tajemniczy przestój w kancelarii spowodował publikację ustawy z trzytygodniowym opóźnieniem. Stało się jasne, że rząd spóźnił się dramatycznie, bo ustawa wejdzie w życie na mniej niż 3 tygodnie przed opuszczeniem przez Mariusza T. Zakładu Karnego - czyli, biorąc poprawkę na czas potrzebny do uprawomocnienia się postanowienia, nie da się go przekazać bezpiecznie z ZK do dalszego odbycia kary, trzeba go będzie wypuścić.
I tu zaczyna się polskie piekiełko - prasa radośnie podchwytuje temat i rozpoczyna regularną nagonkę. Codzienne nagłówki trąbią o Mariuszu, przez wszystkie przypadki odmieniając jego nazwisko. Mniej więcej co drugi dzień gdzieś można wyczytać szczegóły sprawy lub wywiad z kimś z rodzin ofiar. Atmosfera gęstnieje, ilość nawołujących do linczu komentarzy też. Aż niemożliwym wydaje się, że w tej całej histerii jakoś udaje się ukryć aktualne zdjęcia Trynkiewicza, i nie licząc rekonstrukcji graficznej jednego z brukowców, opartej o zdjęcia z okresu procesu, nikt nie wie jak naprawdę wygląda teraz wróg publiczny numer jeden.
Piekiełka część druga: krótko po wejściu w życie "Ustawy o bestiach" wniosków o jej zastosowanie jest już ponad 30. A morderców, którym odwołano karę śmierci było przecież ledwo kilkunastu, z czego większość wychodzi dopiero za kilka lat. I od samego początków, wprowadzając tą - dziwną, jak na warunki polskie - ustawę mówiono, że będzie miała zastosowanie tylko do tych kilkunastu. Pierwszy wniosek o zastosowanie jej do dzieciobójcy na szczęście oddalono,ku powszechnemu oburzeniu zresztą - co z następnymi już nie wiadomo. A ja bym chciała wiedzieć. Bo jeśli kogokolwiek innego podciągnięto pod "Ustawę o bestiach" to znaczy, że w prawie polskim coś się zmieniło. I to na dramatycznie gorsze.
Piekiełka krąg trzeci, póki co ostatni: na dzień przed zwolnieniem Mariusza T. odbywa się rozprawa w sprawie zastosowania co do niego wiadomej ustawy. Rozprawa zostaje odroczona, ponieważ obrońca wnioskuje o dosłuchanie świadka. I tego samego dnia strażnicy znajdują w celi Trynkiewicza "szczątki ludzkie i materiały pornograficzne".
Oh, really?
Czy ja naprawdę urodziłam się wczoraj i uwierzę, że w celi takiego więźnia, na dzień przed zwolnieniem, a więc trzepanej co kwadrans, mogło się znaleźć coś, czego personel oddziału nie widział już dziesięć razy?
Wraz z publicznym ogłoszeniem tego znaleziska polski wymiar sprawiedliwości pobił własny rekord żenady. I co z tego, że następnego dnia wycofano się z tego informacją, że szczątki ludzkie były zębem a pornografia jakimiś szkicami samego Trynkiewicza? Niesmak został do dziś. Naprawdę państwo zarząd Zakładu Karnego mogło nieco bardziej ruszyć mózgiem i zorganizować coś, co pozwoli przytrzymać za kratkami Mariusza pod pretekstem noszącym choćby pozory wiarygodności.
No i "Szatan z Piotrkowa" wyszedł na wolność. Dokąd - nie wiadomo, jakimś cudem druga rzecz w tej sprawie udało się utrzymać w sekrecie przed wszędobylską opinią publiczną. Wiadomo, że do jego ochrony przydzielono kilkudziesięciu funkcjonariuszy. Z moich podatków, zresztą z Twoich, czytelniku, też - utrzymywana jest ochrona zapobiegająca publicznemu zlinczowaniu naszego bohatera. A czy ktokolwiek dał mi wybór czy chcę płacić za jego ochronę, czy wolę wziąć udział w linczu? A czy ktokolwiek dał takich wybór panom i paniom  Policji, którzy muszą teraz pilnować całości jego osoby aż do uprawomocnienia się postanowienia o ponownym osadzeniu? Które to uprawomocnienie, jak znam życie i nasz system prawny, potrwa jednak kilka miesięcy, nawet jeśli sprawę Trynkiewicza popychają poza kolejką.
Ale kiedy próbuje się na sprawę Trynkiewicza popatrzeć okiem chłodnym i bez emocji własnych, widać obraz dość niepokojący. 
Popełnił zbrodnię. Został  za nią skazany w  najwyższym możliwym wymiarze. Git i ślicznie. Ale potem państwo darowało mu życie...
Odsiedział swoje co do dnia. Uczciwie, nie kombinując, nie narażając się władzy więziennej. Pewnie od dobrych kilku lat żył nadzieją, że wyjdzie, pokosztuje świerzego powietrza, zobaczy się z nie widzianą 25 lat mamą, która jako jedyna nie odwróciła się od niego...
I na pół roku przed tym upragnionym wyjściem dowiedział się, że wcale nie. Że prawo działa wstecz. Że nadal będzie zamknięty.
Bo ma problem, z którym sam nie umie sobie poradzić. Więc zamiast mu z poroblemem pomóc - państwo będzie go dalej trzymać w klatce.
Czy to jest w porządku? Nie tylko w stosunku do Trynkiewicza, także do każdego z nas - bo już wiemy, że prawo może zostać zmienione na naszą niekorzyść w każdej chwili.
W dniu wczorajszym zapadło postanowienie o uznaniu Mariusza T. osobą niebiezpieczną i dalszje izolacji.
Nadal jestem za karą śmierci. Ale z całego serca współczuję temu pedofilowi mordercy.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Lokalizacja to podstawa (autopoprawka)

Dużo szumu w mediach wzbudzają ostatnio kwieciste pomysły terrorystów nazywających siebie radnym PIS w naszym Pięknym Mieście. A to skwer imienia Lecha K. sobie zrobili, a to pomnik najsłynniejszemu lokatorowi Wawelu stawiać będą... Gdyby ktoś z pt Czytelników nie był na bieżąco spieszę donieść, że 7,5 tysiąca podpisów mieszkańców pod obywatelskim projektem uchwały przeciwko czczeniu w Pięknym Mieście pana, który nawet nie wiedział o jego istnieniu wciąż leży w szufladzie przewodniczącej Rady Miasta, która od trzech sesji nie jest w stanie poddać tej uchwały pod obrady i jakoś konsekwencji za takie nadużycie jeszcze nie poniosła.
Dowcip tej sytuacji leży jednak, wbrew pozorom, wcale nie w samowolce i panoszeniu się kilkunastu ultramoherowych terrorystów, którzy demonstrują swój "patriotyzm" koszem całego miasta. Dowcip leży w ich... hmmm.... nazwijmy to ładnie "brakiem świadomości topograficznej".
Otóż skwer imienia Lecha K. założyli sobie państwo w centrum, na jednym z niedużych, miejskich placów. Przy którym, oprócz onego skweru mieści się jeszcze jeden  z najpopularniejszych klubów w mieście. Klub nazywa się "PRL", jest szeroko i pomysłowo reklamowany, co weekend kłębią się pod nim setki osób. Pokłębiwszy się wchodzą do środka, a w środku spożywają alkohol. Nierzadko dużo alkoholu. 
Na owym skwerze państwo terroryści zamierzają sobie również pomnik wystawić. Pomijając sensowność stawiania pomników osobom, które zapamiętane zostaną wyłącznie dzięki Muzeum Powstania Warszawskiego i spektakularnej śmierci, bo nic więcej nie osiągnęły, pomijając również wyjątkowe chamstwo, jakiego dowodzi stawianie pomnika w mieście, które sobie tego wyraźnie nie życzy - stawianie pomnika pod popularnym nocnym klubem jest ryzykowne.
Jestem sobie w stanie wyobrazić, że obywatel Pięknego Miasta, zabawiwszy się po znojnym tygodniu w modnym "PRL", nasączywszy się mocno ulubionym, na ten przykład, mojito - wychodzi z klubu. Wyszedłszy, z nieznośnym ciężarem alkoholu w mózgu oraz na pęcherzu, wzrok zamglony zawiesza na pomnikowej figurze. I z oparów zalegających jego mózg wyraziście wyskakuje wspomnienie, jak to podpisywał przecież projekt obywatelskiej uchwały, a PISuarowscy terroryści schowali go do szuflady i na swoim postawili...
Resztę sobie wyobraźcie. Będzie się działo, oj będzie...

Autopoprawka: Już po napisaniu tego postu podzieliłam się powyższą refleksją z kolegą, który oświecił mnie, że jakoś w lutym (czyli kiedy państwo terroryści robili sobie skwer) klub "PRL" dostał niespodziewaną propozycję przeniesienia się do dużo lepszej lokalizacji, przy samej Pietrynie. Z propozycji, oczywiście, skorzystał. 
Po trupach, ale do celu?