piątek, 31 stycznia 2014

Gloryjka


Niniejszym chciałabym się pochwalić, że stuknął mi kolejny roczek. Z racji powyższego, jak każda romantyczna i kobieca osóbka zostałam uszczęśliwiona (to nie ironia!): flachą ulubionej whiskey, najnowszym albumem Metallicy, biletami na mecz Skry Bełchatów oraz planszówką Warhammera. Dla niedowiarków dowód:
Widoczną na dnie piżamkę kupiłam sobie sama, bo w ciuchlandzie była przecena:D

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Dieta

No i się stało. Organizm mi wykonał całościową awarię. Jednym słowem dwa słowa: kamica żółciowa.
Z tego wszystkiego sama nie czuję jak rymuję, eh.
Jak wykazały badania: woreczek żółciowy posiadam w stanie silnego podrażnienia/lekkiego zapalenia, do tego wyładowany kamyczkami jak konkretna ciężarówka. Tu się nie ma co zastanawiać, tu trzeba operować zatem. Zabieg mam zaplanowany na... 27 czerwca, a jak do tego doszło to w ogóle temat na oddzielny post. W oczekiwaniu na onego, i dla zminimalizowania pieruńskich ataków kolki, co lubią mnie dręczyć po 5 razy w tygodniu zdecydowałam się zatem wdrożyć dietę.
I teraz powiadam: dieta to zło.
Owszem, pierwszego dnia pościuboliłam sobie jak ptaszek, nic nie bolało, było fajnie. Drugiego - podobnie. Trzeciego MGIP uczynił na obiad kurę w sosie śmietanowo ziołowym - leciutkim, pysznym... I morderczym, gdyż okazało się, że śmietany też moje arystokratyczne wątpia nie zniesą. I sytuacja wróciła do stanu normalnego.
Dieta na woreczek żółciowy jest prosta - beztłuszczowa i łagodna. Chudzieńkie mięsko, biały serek, warzywka na parze, jogurt 0%, owoce. Żadnej czekolady, tłustego sera, kwaśnej kapusty, ostrych przypraw, mocnej herbaty.
I w tym wszystkim ja: łakomczuch z tendencją do zjadania stresu, od roku systematycznie rozrastający się wszerz z powodu braku papierosów i aktywności fizycznej. 
Bomba.
Najgorsza jest ta pustka po posiłku, kiedy wiem, że spokojnie zmieszczę jeszcze drugie tyle - a nie wolno, bo większa ilość małych posiłków też się liczy. Oraz ssanie wieczorem, kiedy nie mogę sięgnąć po żaden kąsek na dobry sen, bo zaszkodzi.
Dziś piąty dzień. Rzucając palenie nigdy nie było tak źle, żebym liczyła dni.
Dieta to zło.

niedziela, 19 stycznia 2014

Dallas'63

Na skutek nadmiaru lektur papierowych przypomniało mi się ostatnio o cudownym wynalazku służbowego telefonu i możliwości pobierania nań e-booków na koszt firmy. I jakoś tak w podobnym czasie przypomniało mi się też, jak dawno nie czytałam Kinga. A więc na mojej żółtej komóreczce wylądowało "Dallas'63".
Zacnie panu Kingowi wyszło, nie powiem. Jakże oklepany temat podróży w czasie udało mu się opisać całkiem sensownie. Może dlatego, że jako jeden z niewielu zwraca uwagę na takie subtelności, jak użycie określeń których jeszcze nie ma, czy konieczność pozbycia się współczesnych przyzwyczajeń. Oraz na to, co może wyniknąć ze zmian w przeszłości.
Temat wyszedł świetnie, podobnie jak tak ukochane przez mnie małe miasteczka - tu wyjątkowo w stanie Teksas - ich mali obywatele, i ich małe codzienne sprawy. King mistrzem powieści obyczajowej jest i basta. 
Biorąc pod uwagę te dwa wątki - rekomenduję serdecznie "Dallas'63" jako jeden z lepszych ostatnio utworów Kinga.
Ale zostaje jeszcze najważniejszy wątek powieści - zabójstwo Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. 
Tu, na szczęście, King ograniczył się do opisu pogoni bohatera za Lee Oswaldem, którego plany stara się udaremnić. Dla każdego, kto kiedykolwiek czytał świetną "Historię Oswalda" Normana Mailera spotkanie z Lee na kartach "Dallas'63" będzie jak spotkanie ze starym znajomym. King napisał go niemal tak samo jak Mailer: jako znerwicowanego, niepewnego, nieco zagubionego w świecie. Nie byłby jednak Kingiem, gdyby nie dołożył czegoś od siebie. I o ile wyeksponowanie patologicznej relacji Lee z matką może wzbudzać dla niego niechętne współczucie, o tyle przemocowe traktowanie Mariny, przywiezionej z ZSRR żony nie władającej angielskim i zagubionej jeszcze bardziej niż on sam - trudno wybaczyć.
W każdym razie Oswald wychyla się do nas z kart książki dokładnie tak szczurkowato - wężowaty, jak można by wnioskowac na podstawie jego zdjęć. I następuje olbrzymi dysonans - ponieważ według Kinga ten niezaradny życiowo wymoczek... działał sam.
W dużo bajek jestem w stanie uwierzyć, ale w samotnego strzelca w Dallas - nigdy. Przeczą tej tezie co najmniej trzy fakty:
1)
Teoria magicznej kuli.
Według Komisji Warrena jeden, słownie jeden pocisk o kalibrze 6,5 mm (spory, ale jeszcze nie duży, tak więc niesiony energią też wyłącznie sporą) miał przebić klatkę piersiową Kennedy'go, klatkę piersiową  siedzącego przed nim gubernatora Connely'ego, a następnie jego przedramię i udo, zakręcając przy tym w powietrzu między Kennedy'm na tylnym siedzeniu, a Connel'ym na przednim. Na poniższym miłym filmie:
Pan grafik komputerowy rekonstruuje przebieg magicznej kuli w oparciu o pozycje zajmowane przez obu polityków w samochodzie, i przekonująco udowadnia, że kula nie musiała wcale zakręcać między nimi. I git. Ale nie próbuje się nawet rozprawić z teorią, że jeden pocisk średnigo kalibru, po pokonaniu ponad połowy swojego zasięgu był w stanie przebić cztery przeszkody, z czego dwie pierwsze znacznej grubości i utknąć gdzieś w wykładzinie samochodowej. Według wszelkich zasad balistyki taki pocik powinien zakończyć lot na drugiej przeszkodzie, której już nie byłby w stanie przebić. A co z przebiciem dwóch męskich torsów w linii całkowicie prostej (jak to udowadnia pan grafik na filmie), bez choćby milimetrowego rykoszetu na kościach? 
No magiczna kula, nic innego... Albo drugi pocisk, z broni innej niż karabin Carcano Oswalda, której nijak nie dało się przylepić do teorii samotnego strzelca.
2)
Czysta fizyka część 1.
Lee Harvey Oswald odbył służbę wojskową. Odbył ją, owszem, w korpusie piechoty morskiej - ale jako operator radaru na lotnisku w Japonii. Zachowały się jego wyniki z wojska świadczące o tym, że strzelcem był średnim. Tymczasem wg ustaleń Komisji Warrena oddał ze swojego starego Carcano w stronę oddalającego się samochodu prezydenta trzy strzały w ciągu niewiele ponad sześciu sekund. Na poniższym miłym filmie widać, co się dzieje, kiedy współczesny strzelec wyborowy US Army próbuje powtórzyć ten wyczyn:
3) 
Czysta fizyka część 2.
Na koniec zapraszam do obejrzenia najsłynniejszego świadka zamachu w Dallas - filmu Abrahama Zaprudera. Jakość jest średniawa, jak to filmu zrobionego w 1963 r. amatorską kamerą, ale w 0:20 widać dokładnie moment, kiedy pocisk zamachowca trafia Kenned'ego w głowę. (Uwaga, ta scena naprawdę wymaga mocniejszych nerwów). Oswald strzelał z tyłu, będąc już za limuzyną. Widać, że prezydentowi nagle brakuje połowy czoła - czy rana wylotowa od pocisku 6,5 mm, bo przy strzale z tyłu to musiała być wylotowa, może w ogóle spowodować takie obrażenia? Oraz, to najważniejsze pytanie ostatnich 50 lat: dlaczego po strzale z tyłu głowa prezydenta odskakuje DO TYŁU właśnie?
Tak więc o ile na codzień mam raczej dobry ubaw z teorii spiskowych, tak w tym szczególnym wypadku bardzo proszę, i pana Kinga, i całą resztę: nie wmawiajcie mi, że Oswald strzelał sam. Nie warto. I tak Wam nie uwierzę.
"Dallas'63" natomiast przeczytać warto. Polecam. 

poniedziałek, 13 stycznia 2014

A Orkiestra grała dalej...

Jesteśmy, cała nasza trójka, mocno związani z ideą WOŚP. Ja i Rysiek uczestniczyłyśmy w kilku finałach, Moja Gładka Inaczej Połowa jest funkcjonariuszem Pokojowego Patrolu z kilkunastoma już Woodstockami na koncie. Tak więc w dniu finału wyskrobaliśmy wszystko, do ostatniego miedziaka - i ruszyliśmy w miasto.
Byliśmy umówieni z załogą orkiestrowego tramwaju, więc czekamy sobie spokojnie na przystanku. Paczamy - idzie dwóch młodych z puszką. Zachęcająco zagrzechotali do jakiejś pary w wieku okołomoherowym, na co kobitka uniosła się świętym oburzeniem na pół Pietryny:
- Chyba żartujecie! Ja nie daję na Owsiaka!
Zatkało nas nieco, ale paczamy, co będzie dalej. Myślicie, że młodzi celną ripostą rzucili? A gdzie tam!
- Wie pani - powiedział młody z puszką - Ja też jakoś specjalnie do niego przekonany nie jestem, ale w szkole kazali...
Dalszego ciągu tej uroczej dyskusji nie było. Porozumieliśmy się wzrokiem, sięgnęliśmy po portfele i z miłymi uśmiechami podeszliśmy wołając "O, nareszcie was znaleźliśmy, czy możemy prosić o serduszka?" Młodzi datek przyjęli i serduszka dali, co państwo nie wiem, bo nadjechał nasz umówiony tramwaj.

Hipokryzja? Konformizm? Ale żeby aż tak...?

Cóż, na całe szczęście - psy szczekają, a Orkiestra gra dalej!

piątek, 3 stycznia 2014

Paradoks

Kiedyś opowiadała mi Chochlik, jak to jechała warszawskim metrem na głębszy nieco Ursynów. Będąc na stacji Wilanowska uniosła wzrok znad książki, stwierdziła, że ma jeszcze parę stacji i do książki wróciła. Po zakończeniu rozdziału znów uniosła wzrok i stwierdziła, że pociąg właśnie rusza z... Wilanowskiej.

Jeszcze w starym roku, pierwszego dnia po świątecznym urlopie, mknęłam sobie dziarsko ziewając do pracy na 7:00. Przesiadam się w dość charakterystycznym punkcie Pięknego Miasta, tuż przy jednym z jego trudniejszych przystanków. Trudność polega na tym, że ulicą jadą cztery linie tramwajowe, i na odcinku tego jednego przystanku - ułożonego do tego dość paskudnie, bo na łuku zamykającym perspektywę ulicy - najpierw 15 skręca w lewo, chwilę potem 7 w prawo, a prosto przejeżdżają tylko 43 i 46, na które właśnie muszę się przesiąść, aby do pracy mej rósioffej dojechać.
No więc dojeżdżam sobie do przesiadki 7, sprzed nosa ucieka mi 43, więc czekam pokornie i wsiadam w 46. Przede mną poleciały dwa wozy, które pierwszy lewoskręt przejeżdżają prosto, jestem tego na 100% pewna... a motorowy 46, po dojechaniu do lewoskrętu wysiada i przekłada zwrotnicę.

Wniosek, że podobnie jak Chochlik napotkałam jakieś małe wyładowanie paradoksu nasuwa się sam. Czytelniku! W Nowym Roku pamiętaj: