poniedziałek, 30 grudnia 2013

Między słowami: Rozmiar

W moim ulubionym, rósioffym zajęciu każda rozmowa obligatoryjnie zaczyna się od identyfikacji klienta, czyli m. in zapytania: "Na kogo numer jest zarejestrowany?".
Powiedzcie mi, proszę, jak ujemnej wielkości trzeba mieć członka, żeby na tak postawione pytanie odpowiedzieć z solennym naciskiem: " No jak to? Na PANA Zygfryda Stułbię!"

wtorek, 24 grudnia 2013

Wigilijnie

Objedzona - acz bez przesady - pozdrawiam już z wygodnego zakamarka pod własną lampą, rozdarta pomiędzy krzyczącymi "Mnie czytaj, mnie!" - "Sezonem Burz" Sapkowskiego i "Opowieściami kryminalnymi" Poego. A wszystkim jeszcze bąbrującym w otchłaniach internetu życzę spokoju, pogody ducha, zdrowia i spełnienia marzeń. A także zielonego karpia i smacznej choinki oczywiście:D

Do życzeń dołącza się Wielki Cthulu:

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Ostatnio nie piszę bo...

1... Czytam.
Bloga "Na marginesie życia" (http://margineszycia.blogspot.com/) wypatrzyła Milva, za co dzięki składam. Żeby było  śmieszniej - dotarła nań przez jeden z blogów widocznych na mojej liście. Sześć stopni oddalenia?
Kiedy mi o nim powiedziała - przysiadałam i przez kilka dni czytałam bez przerwy. Niektóre posty przez następne kilka dni ciężko odchorowując.
Co my tu bowiem mamy? Ano mamy zawodowego Kuratora sądowego do spraw rodziny i nieletnich - i jego podopiecznych w popegeerowskiej okolicy. Podopieczni to "patole", "alki", "szmaty"... Poetyckiego języka Kuratorowi zarzucić nie sposób. Mnie jego rynsztokowe nieraz słownictwo ujmuje bardzo, dodając całości prawdziwych, nie pozowanych na potrzeby bloga emocji. Zarzut braku szacunku dla podopiecznych z kolei śmieszy - dzięki temu co dla nich robi ma prawo o nich pisać prawdę. Historie Kuratora są brudne, nieraz obrzydliwe, nie raz po prostu straszne - ale to też jest życie. To dzieje się tuż obok, za ścianą - tego się nie da zamieść pod dywan i udawać, że nie istnieje!

2... Słucham. A raczej - słuchałam.
Pamiętacie mój entuzjastyczny post sprzed zaledwie miesiąca o przygotowaniach do urodzin Eski Rock? Jak najbardziej się odbyły. Zgodnie z zasadą mistrza Hitchocka najpierw nastąpiło trzęsienie ziemi w postaci koncertu Billy Talent - a potem napięcie stopniowo rosło. Ukoronowaniem całego wieczoru były jak zwykle pogaduchy z mniej lub bardziej znietrzeźwiałymi prowadzącymi, w trakcie których jednemu takiemu bardziej wyrwała się gorzka uwaga, że władze radia gdyby mogły zamieniłyby ich wszystkich na drugiego Kubę Wojewódzkiego, co ma rozpoznawalne nazwisko i dzięki niemu się o radiu pisze. Nieco zlekceważyłam myśląc, że najwyraźniej jakieś promile mi tu rozżalają kolegę - a tu po mniej niż trzech tygodniach od urodzin nadszedł czarny czwartek i z samego rana gruchnęła wieść, że rozwiązano umowę... właśnie z Kubą W. To akurat mało kogo wzruszyło - tyle, że po dwóch godzinach już wszyscy się trzęśli, bo zaraz za Kubą zwolniono również Bisiora, radiowego Ojca Dyrektora programowego - i to z zakazem antenowym do końca okresu wymówienia.
Słuchacze dostali na takie dictum zbiorowego stuporu, i nikt za bardzo nie wiedział co się dzieje, dopokąd następnego dnia właściciel ER, Grupa Radiowa Time nie wydała oficjalnego oświadczenia, że:
1. ER jest radiem skierowanym do młodych ludzi (ekhm...), a reklamodawcy wolą starszą grupę docelową. Starsza zaś grupa docelowa woli... muzykę disco.
2. ER oddaje zatem swoje częstotliwości radiu Vox, które z dotychczasowych "oldies" przebranżowi się na disco i będzie zarabiało.
3. ER nie będzie już zatem radiem ponadregionalnym - tylko lokalnym, warszawskim, dostępnym dodatkowo w necie.
Prawdopodobnie po tym ostatnim Bisior nie zdzierżył i powiedział, co myśli - zakazem antenowym szczerość przypłacając.
I tu, choć coś się w środku robiło z wściekłości i beznadziei - słuchacze ER pokazali, że potrafią. W poniedziałek o 21, kiedy zwykle zaczynał się Bisiorowy "Poduszkowiec" na połowie facepalma zawisł link do piosenki otwierającej zawsze audycję. I to nie tylko u słuchaczy - także na profilach Myslovitz, Uniqplan, What Now i całego mnóstwa kapel zaprzyjaźnionych z radiem.  W międzyczasie oczywiście NRD było regularnie spamowane zgłoszeniami tegoż utworu do listy. Kiedy nadszedł zaś koniec pierwszego "Poduszkowca" bez Prowadzącego - podczas którego w studiu siedziała i dziękowała mu za współpracę cała załoga - zakaz antenowy został zlekceważony w ten sposób, że Anna... zadzwoniła do "słuchacza Marcina" i pozwoliła mu po raz ostatni zabrać głos na antenie własnego radia. Dużo nie pogadał zresztą, bo się popłakał. A wcześniej jeszcze, bo zaraz w piątek, cała załoga zostawiła na antenie playlistę i poszła pić. I zdjęcia z tej pogrzebowej imprezy również szybciutko wskakiwały na facepalma. A potem jeszcze szybciej znikały, kiedy ktoś z zarządu się połapał wreszcie co robią. A potem jeszcze, tak hop siup i z niczego został zwolniony również Wendro, absolutny mój ulubieniec, co zawsze w popołudniowym programie czytał moje maile. 
I tak oto znów chodzę po mieście z mp 3 w uchach, a radio jest rozrywką reglamentowaną godzinami powrotu do domu na poszczególne audycje...

3... Kibicuję.
Po zmianie specjalizacji miłościwy grafik pozwala mi na stałe uczestnictwo w domowych meczach Budowlanych. Przyzwyczaiłam się już do swojej stałej miejscówki, ona do mnie chyba też, no i co najważniejsze - dziewczyny zdają się traktować mnie już jak coś odrębnego od wystroju Atlas Areny.
Co czasem jest szkodliwe. 
W przedostatnim (domowym) meczu dramatycznie i wyłącznie na własne życzenie przegrały z Aluprofem Bielsko - Biała. Trudna to drużyna, jedna z bardziej utytułowanych w Polsce, ale w tym roku wyraźnie obniżyła loty i jest absolutnie w zasięgu Budowlanych. Oczywiście - o ile im się zachce, a wtedy wyraźnie się nie chciało. Dziurawy blok, seryjnie psute zagrywki, pełen rozkład na parkiecie z płaczem, że przeciwnik bije - a potem nagły zryw i w pięknym stylu odrobione pięć punktów z rzędu. Z brakujących siedmiu. Ogólny płacz i zgrzytanie zębami, a paznokcie zjedzone do połowy. Po meczu byłam na nie tak wkurzona, że nawet nie chciało mi się śpiewać z KK "Dzięki za walkę". Normalnie gdyby któraś teraz podeszła, to usłyszałaby od mnie parę ciepłych a propos wpychania zwycięstwa w gardła przeciwniczek. I... właśnie wtedy podeszły. Cielęcym rządkiem, z oczami w podłodze, ewidentnie pocieszyć się, że przynajmniej kibice z nimi zostali - w odróżnieniu od 3 punktów w tabeli. Jako pierwsza szła Ewa, druga rozgrywająca, jedna z moich ulubienic - gdyby zobaczyła, że odchodzę... No nie mogłam im tego zrobić. Ale było to najbardziej zaciśniętozębe "Dzięki" jakie kiedykolwiek z siebie wydusiłam. Z maksymalnym obrzydzeniem do własnego dobrego charakteru nie pozwalającego na kopanie leżących.
Po czym, po dwóch tygodniach, po meczu z Piłą dla odmiany zwycięskim, podeszłam z moją Mikasą i prośbą o jej podpisanie. Rzutem na głęboką wodę - do Magdy Śliwy, pani kapitan i mojego bezdyskusyjnego ukochania na parkiecie Atlasu. A potem już poszło z górki. I każda zaczepiona przeze mnie siatkarka wydawała się... zadowolona. Że grzecznie, że autograf chcę, a jeszcze życzenia przy okazji świąteczne składam. Być może brakuje im kontaktu z kibicami? Kto wie...




piątek, 22 listopada 2013

Polityka prywatności

Moja Gładka Inaczej Połowa, odkąd pamiętam, ma spiskową teorię, że w internecie szpieguje każdy, a zwłaszcza Google. Nieco mnie to śmieszyło a nie co złościło do wczoraj. Wczoraj wyszło na to, że chyba ma rację.
Otóż oprócz MGIP mam jeszcze trzy konta mailowe, konto na twitterze, telefon z Androidem i Eks Niewiernego Kutasa. Pierwszy mail jest na gmailu, założony na moje prawdziwe dane - służy do wszystkiego. Drugi mail również na gmailu, również na prawdziwe dane - do korespondencji oficjalnej. Trzeci na gazecie, całkowicie anonimowy - służy do spamu oraz mam na nim założonego twittera. Niestety, poczta gazety działa na silniku gmaila. Z Eks Niewiernym pisałam tylko z pierwszego maila, dwóch pozostałych adresów nie zna. Drugiego i trzeciego maila mam podlinkowanego na stałe w telefonie, w którym oprócz tego urzęduje twitter. I wczoraj dostaję na twitterze powiadomienie, że Eks Niewierny założył sobie właśnie konto...
Wygląda na to, że korzystając z tego, że dwa maile mam na tym samym telefonie, do tego androidowym, Google połączyło mi je w jeden, dorzucając trzeci na te same dane. No inaczej wyglądać nie chce.A zatem każdy, kto ma mojego pierwszego maila - lekko licząc z ćwierć Polski - jak tylko zaloguje się na twittera dostanie mój namiar....
Proszę państwa - tak właśnie wygląda nasza prywatność w sieci. Polecam nie popełniać już mojego błędu. Anonimowość jest, zaraza, rzadsza niż skalny smok...

środa, 13 listopada 2013

O kibicowaniu przemyśleń parę...

Na wstępie: wszystkich, którzy uważają, że najlepszy mecz to ten przed telewizorem, z piwkiem w ręku - upraszam o znalezienie sobie innej lektury.
Do ad remu:
Siatkówkę kocham wiernie, choć z przemienną intensywnością od pamiętnych Mistrzostw Europy 2003 wygranych przez polskie Złotka. Przez dziewięć lat udawało mi się być przed tym telewizorem w miarę na bieżąco - w czym spora zasługa Ryśka, który będąc kotem obrotnym, doręczał mi świeże newsy na bieżąco i pilnował terminarza ważnych meczów.
W ubiegłym roku, po przeprowadzce do Pięknego Miasta po raz pierwszy trafiłam na mecz na Atlas Arenie. Jak dziś pamiętam, że Budowlane grały z Impelem Wrocław i nie bardzo jeszcze wiedziałam, w który punkt boiska patrzeć. Ale odkryłam, że mecz na żywo to zupełnie inny mecz - i zostałam szalikowcem.
Uwielbiam emocje, jakie daje sport i uwielbiam kibicować na żywo mojej drużynie - krzyczeć, śpiewać, i skakać pod sufit po zwycięstwie. Wcale a wcale nie wstydzę się wywijać szalikiem wprost w kamery Polsatu (oni mają wyłączność na transmisję obu polskich najwyższych lig). Daje mi to niezapomnianą i nieprawdopodobna radość i już.
Na siatkarskich halach kibice odgrywają bardzo dużą rolę. Zwłaszcza ci zorganizowani w Kluby Kibica konkretnej drużyny. Zupełnie inaczej niż nieogarnięte wrzaski brzmi doping zorganizowany i prowadzony. KK najczęściej mają na składzie co najmniej jeden bęben i zapiewajłę, który zarzuca odpowiednią w danym momencie przyśpiewkę. Ponadto dopingiem zorganizowanym rządzą proste zasady. Najważniejsza: na hali nie obrażamy drużyny przeciwnej. Po meczu czy przed można sobie pośpiewać co chcąc, ale na hali  śpiewamy z całej siły dla swoich. Druga ważna: mecz to konkurs "kto głośniej" z jednym wyjątkiem - KK gości musi się przywitać, wtedy KK gospodarzy siedzi cicho. Miejsca pomiędzy dwoma KK na hali to zawsze jest prosta droga do ogłuchnięcia...
Na co dzień obserwuję na Atlasie KK Budowlanych Łódź. Urocza, nieco pryszczata banda gimnazjalistów o umysłowości typowo gimnazjalnej przede wszystkim kocha się zbiorowo w co ładniejszych siatkarkach - ale jest. Nie umie również za dobrze obsługiwać megafonów - ale jest. Najczęściej chłopaki śmieszą mnie do łez - ale na pewno nie można im odmówić serca i energii. Dobrze, że wyładowują ją na hali, a nie lejąc się gdzieś po paszczach czy chlejąc bimber. Może dzięki temu wyrosną z nich ciut fajniejsi faceci?
Od święta bywam na Hali Energia w Bełchatowie i tam spotykam zjawisko zupełnie innej klasy. Skrowy KK to ludzie w wieku moim i bardziej, licealistek tam ledwie parę. Zapełniają sobą cały sektor, przez cały mecz stoją, a po wygranych setach zbiorowo przybijają sobie piątki. No i ani na chwile nie milkną. Idealizowałam ich nieprawdopodobnie aż do sobotniego El Classico Skra/Resovia kiedy to od jednego z łysawych panów usłyszałam, że skoro nie mam na sobie klubowej koszulki nie mogę stać w ich sektorze... I wtedy coś pękło, aż mi łzy w oczach stanęły. Najwyraźniej bycie wspaniałym kibicem nie wyklucza bycia chamem - nikt ze słyszących dialog członków KK nie stanął w mojej obronie, choć szalik klubowy miałam elegancki...
A przy okazji El Calssico zaobserwowałam też KK Resovii Rzeszów  - który po przegranym przez swoją drużynę meczu nie odezwał się ani słowem tylko zwinął bęben i uciekł z hali. Toć nawet gimbaza Budowlanych zaśpiewałaby "Dzięki za walkę, dziewczyny dzięki za walkę" - a po tych tylko przeciąg został, choć zawodnicy jeszcze rozciągali się na boisku. Ciekawe, co wtedy myśleli, patrząc na żółto - czarnych pszczelarzy przybijających piątki ze Skrą.
Budowlanym życzę dobrze na przyszłość, Skrze zazdroszczę - Sovii współczuję.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Raport z oblężonego miasta

Właśnie tak brzmią dzisiejsze informacje - jak raport z oblężonego miasta.
Płonie tęcza na Pl. Zbawiciela...
Strażaków obrzucono kamieniami...
Na Pradze w starciu z manifestacją ranni dwaj policjanci...
Marsz Wolności właśnie zdelegalizowano, ale manifestanci idą dalej...
Płonie Ambasada Rosji obrzucona koktajlami Mołotowa... 
Granaty hukowe i race odpalane na peronach Dworca Centralnego

O taką niepodległość walczyli nasi przodkowie? O wolność demolowania wszystkiego i wszystkich? I w imię czego, w imię, kurwa, czego???

W dniu Święta Niepodległości głęboko i boleśnie wstydzę się, że jestem polką.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Eska Rock

Na jutrzejsze urodziny Eski Rock szykujemy się z Ryśkiem (a.k.a. Myszą) już dobry miesiąc - no bo zaproszenia trzeba wygrać, i w ogóle. Dziś, w wigilię tej zacnej Imprezy spędzam czas na lekturze wydawnictwa przygotowanego w urodzinowym prezencie przez słuchaczy - i chichram się jak tchórzofretka. Szkoda, że nie załapałam się do onego wydawnictwa z moją historią o tym, jak to się w ER wygrywa - może załapię się za rok, a na razie opowiem Wam.
Otóż w moim przypadku dowcip z wygrywaniem czegokolwiek drogą telefoniczną polega na miejscu pracy. Jak się jest inteligentnym przedłużaczem do słuchawki to dzień roboczy ma się ściśle rozliczony, określoną ilość minut na przerwę, określona na pilne potrzeba - a przez resztę czasu należy murem przy własnym stanowisku być do dyspozycji dzwoniących.
Pół biedy zatem, kiedy w drodze do czy z pracy puszczę sobie smsika do Prowadzącego i wiem, że odpowiedź będzie najdalej w trzy piosenki. Gorzej z konkursami, w których termin radiowego telefonu jest absolutnie losowy...
Jakoś na wiosnę siedzę sobie w pracy mojej rósioffej, a tu pod łokciem miga wyświetlacz wyciszonej komóry. Numer prywatny. Ki ciort? Pewnie mama MGIP, ona ma zastrzeżony, coś chce a się do syna nie może dodzwonić.  Odbieram. Miły, męski głos zagaja "Dzień dobry, dzwonię do pani w sprawie służbowej". Pierwsza myśl - jak w sprawie służbowej to dlaczemu na komórę nie stanowisko pracy, co? Odpowiadam ostrożnie, że słucham, w czym mogę pomóc. Na co miły, męski śmiech przerywa rozmowę na dłuższą chwilę, a kiedy właścicielowi radość przechodzi objawia, że jest otóż z Eski Rock, nazywa się Wendro, i chce mi wręczyć płytę Alice In Chains w podziękowaniu za udział w rockowym ekspercie (fajne ustrojstwo, co jakiś czas podsyłają listę piosenek a Ty się o nich wypowiadasz, m. in na tej podstawie robią potem playlisty). Ja cała przerażona przerzucam się na status po rozmowie i uciekam z sali, żeby nikt się nie zorientował, jakąż to niedopuszczalną rzecz czynię - pewnie by słowa nie rzekli, ale zaskoczony człowiek dział trochę irracjonalnie. W każdym razie tamta pierwsza z Wendro rozmowa była krótka i okropnie nerwowa z mojej strony, niemal język mi skołkowaciał. Aż dziw, że nie pozostawiła w moim rozmówcy przekonania o moim nieuleczalnym ograniczeniu umysłowym...
A potem nadeszły właśnie urodziny, i z ich okazji lista Kultowa 500. Cały październik można było głosować, a w ostatnim tygodniu na antenie miało być odliczanie kolejnych utworów i nagradzanie tych słuchaczy, co najfajniej swoje głosy uzasadnili. Głosowałam dziarsko, co dzień po parę pomysłów wędrowało, po 100 oddanym głosie sama sobie powiedziałam, że koniec - bo do 200 już nie zdążę, choć piosenki jeszcze były w głowie. 
Odliczanie zaczęło się w sobotę. Od telefonu Radka do Ryśka i płyty Pearl Jam za głos oddany na piosenkę Florence and the Machine z "The Vampire Diaries". Bardzo dobry początek, prawda? W niedzielę siedzę w pracy, komórka pod ręką. Ale trzeba było polecieć do kierownika z jakąś sprawą klientki, i ferworze tej sprawy załatwiania oczywiście komórka została na biurku. Nie było mnie dwie minuty, akurat spojrzałam na zegar. Wracam - nieodebrane, numer prywatny. Zbladłam. Szyki sms do Ryśka co się dzieje na antenie - jest Aga, a przez chwilą poleciały po kolei dwie moje piosenki, "Purple Rain" i "Celina". Masakra! No to mail do Agi "Napisz proszę, że nie dzwoniłaś" i od razu odpowiedź "Dzwoniłam, czekałam strasznie długo". Omal się nie rozpłakałam pisząc Adze pokajanego maila jak mi wstyd, i że to przez pracę. Na poczcie cisza, zupełnie nie kojarzę o czym rozmawiam, tak mnie stres żre. Po dwóch godzinach wreszcie odpowiedź - Aga już schodzi z anteny, ale mam czekać, bo mój numer nadal jest w puli i może kolejny prowadzący coś wybierze. No to uff, uratowana, nie przefrajerzyłam.
Poniedziałek - cisza. We wtorek wolne, więc posyłam Wendro kokieteryjnego maila o rozmowie Krzysia z panią od drzemki - ot tak tylko, żeby się przypomnieć. Cisza. Środa - cisza, cały dzień smętnie patrzę w wyświetlacz jęcząc, "Czy oni wią, jak ja pragnę żeby zadzwonili?". Czwartek - ostatni dzień odliczania, i po 14 zaczyna się pierwsza dziesiątka z nagrodami w sprzęcie elektronicznym. A ja znów w pracy, z telefonem utkniętym za stanikiem żeby go na pewno nigdzie nie zostawić...
I krótko po 12 na wyświetlaczy wymarzony "Prywatny". Przerywam rozmowę, obiecując oddzwonienie za 5 minut (klient się chyba obraził, dotąd mnie odbiera, straciłam sprzedaż, ale chust tam), zarzucam przerwę, wybiegam do pokoju socjalnego. Na linii Wendro w sprawie mojego głosu na "Wehikuł czasu" Dżemu. Cała szczęśliwa zwijam się na parapecie, żeby na pewno nie stracić zasięgu i rozmawiam tym razem spokojnie i pewnie. Wchodzimy na antenę, mówię parę słów o Ryśku, żartujemy z ogniskowej gry na gitarze, Wendro robi mi dużą przyjemność pamiętając z maili, gdzie pracuję, zapowiadam piosenkę. Tym razem jestem z siebie nawet zadowolona. Na pozaanteniu proszę Wendro o podmiankę płyty i koszulkę XL ale nie chce się zgodzić. Rozśmiesza mnie za to propozycją sprzedaży drugiego Pearl Jamu na Górniaku - skąd diabelec wie, że ja przy Górniaku mieszkam? W końcu chust, nie chodzi tylko o nagrody - w tym momencie najważniejsze, że Wendro zadzwonił, z wielkim uśmiechem, już uspokojona że oni wią - wracam do pracy. 
Mija niewiele ponad 2 godziny, pracuję sobie w najlepsze - aż tu koło łokcia wibruje mi telefon i znów prywatny na wyświetlaczu. Co jest? Aha, już po rozmowie napisałam do Wendro maila w sprawie wpisu na listę gości koncertu, on nie lubi odpisywać to pewnie oddzwania.  Tym razem po chamsku przerywam rozmowę w pół własnego słowa i odbieram.
I wita mnie radosna wrzawa w wykonaniu Bisiora i Anny. "Cześć, tu Eska Rock, czy Ty wiesz, po co my dzwonimy?" "Zapewne w związku z 500?" - dukam. A może bełkoczę, sama nie wiem, w stuporze żem totalnym. Zaledwie przed chwilą rozmawiałam z Wendro, a oni znowu dzwonią, jakim cudem...?
Okazuje się, że chodzi o "Stairway to Heaven" Led Zepp, i moje uzasadnienie "Jeśli w niebie czeka na mnie taka muzyka to ja mogę umierać". Piosenka zajęła właśnie trzecie miejsce w Kultowej. Niemal płacząc informuję, że jestem totalnie zdenerwowana - chyba Anna śpiewa "Nie płacz Ewka" i wszyscy każą mi oddychać głęboko. Wciśnięta głęboko w boks - znów ten irracjonalny lęk żeby nikt nie widział - odpowiadam oszczędnymi zdaniami, zupełnie nie panując nad dygotem rąk. Prowadzący dość szybko łapią, że fajerwerków ze mnie nie będzie, proszą mnie o zapowiedź piosenki i schodzimy z anteny. Dopiero teraz Bisor mówi, że wygrałam powiększoną reedycję "In Utero" Nirvany,  limitowane "Loud Like Love" Placebo, i... laptopa. Tak po prostu.
Skacząc jak piłka i trzęsąc się w środku smsuję do Ryśka. Dziwna forma sprawiedliwości - ktoś nie odebrał telefonu, do mnie zadzwonili jako do drugiej w związku z tymi samymi Led Zepp.Cholernie współczuję temu, kto tamtego dnia zobaczył nieodebrane prywatne połączenie... Ale i cholernie dziękuję!
Potem jeszcze raz dzwonią, tym razem Arek bierze moje namiary i dane do skarbówki - w ten sposób mam oto poprzekraczane wszystkie możliwe statusy i jakość rozmów na poziomie ujemnym... I nic mnie to nie obchodzi, tak zacieszam!
Swoją drogą dziwnie się czasem składa - siedząc tak i pisząc słucham oczywiście ER. Poleciało wezwanie do smsów o "Reflector" Arcade Fire, napisałam, wygrałam - i kiedy jestem w domu i nic mnie nie ogranicza Majkel poprzestał na odczytaniu mojego smsa i umówieniu się na jutro na koncert, pogadać nie dał wcale. 
MGIP za to chodzi i chichra, że za chwilę mnie na czarną listę wpiszą że za dużo tych nagród. No fakt, trzy razy w ciągu tygodnia - nieco rozbiłam bank.
I baardzo mi z tym dobrze, a jutro Wendro, Bisiorowi, Annie i Majkelowi będę dziękować osobiście. Reszcie zresztą też - za to, że są:D



piątek, 1 listopada 2013

Sanatorium w Szwajcarii

Ze wszystkich, których pożegnaliśmy ostatnio za nią tęsknię najbardziej. Owszem, na starość zrobiła się kontrowersyjna w poglądach i utraciła sporo z legendarnej lekkości pióra, a także z pół wyobraźni do tworzenia fabuły. Ale za to wszystko, co zrobiła wcześniej - za pana Muldgaarda i Chabra, za sekrety biur projektów i niepokoje dziewczyńskich serduszek, za ataki śmiechu w środku nocy i wyścigi do księgarni po najnowsze Dzieło - kocham ja, i kochają miliony czytelników.
Pani Joanno, niech pani w tej Szwajcarii słońce świeci nawet w nocy, a kuchnia sanatoryjna zawiera dużo muli. No i... Niech pani się czasem do nas uśmiechnie. Stamtąd... Skądkolwiek.

poniedziałek, 28 października 2013

Między słowami: Krzyś o poranku

Nie tylko mnie przytrafiają się rozmowy z ufoludkami. Mamy w zespole Krzysia - Krzyś jest duży, ma widoczny tatuaż, lekko nadkruszony ząb na froncie i podczas rozmów jest najcierpliwszą i najbardziej wyrozumiałą dla klientów osobą jaką znam. Wczoraj rozpoczęliśmy szychtę o godzinie 7:00 od rozładowania ośmiominutowej kolejki (ludzie, w niedzielę???). W trakcie tej upojnej czynności Krzyś odbył dialog:
- Proszę pana, mnie ktoś prześladuje! Dzwoni regularnie, co pięć minut, puszcza trzy sygnały i się rozłącza, a jak odbieram to się nie odzywa! Nie, nie ma żadnego numeru na liście połączeń, po prostu dzwoni i się nie odzywa, co pięć minut, jak w zegarku, no co ja mam zrobić???
- Wyłączyć drzemkę w budziku proszę pani...

poniedziałek, 21 października 2013

Liszaj płaski

Tak już mam, tak żem skonstruowana, że przewlekły stres wyłazi mi na skórę. Podczas pracy w Sądzie spotkało mnie to pierwszy raz, kiedy na skutek sytuacji służbowej pokryłam się liszajem płaskim. Kilka dni temu zorientowała się wreszcie, że pomimo przemiennego stosowania na dłoniach kilku kremów nawilżająco - odżywczo - wygładzających mam już przy nadgarstkach i między palcami normalny stan atopowy, który trza ciupasem zanieść dermatologowi pod rozwagę.
Tak więc czeka mnie trochę wyższej pierdolencji i doprowadzania się do stanu użyteczności - co może też być zaletą, bo przy okazji doprowadzę do dermatologa także Mysz z kolejnym wyrzutem trądziku.
A potem nastanie złota polska jesień i złota wolność.
Moja sytuacja służbowa na Wszystkich Świętych polepszy się znacznie, zmieniam bowiem zespół, w którym pracuję, a nawet lokalizację miejsca pracy. Dotychczasowy, pożal się, Kierownik, główna przyczyna moich zmian skórnych zostanie sobie w starej lokalizacji i spokojnie będzie zadręczał kolejne pokolenia konsultantów - a mnie już nie będzie.
Okoliczność tyle szczęśliwa, co po raz kolejny potwierdzająca, że jestem dobrym człowiekiem. Bo dobrym ludziom przytrafiają się dobre rzeczy. Albo inni dobrzy ludzie, którzy pomagają. W moim przypadku pomogła Ola, która moim kierownikiem przestała być trzy miesiące temu, ale nadal lubi mnie na tyle, żeby szepnąć tu i ówdzie dobre słówko i spowodować przeniesienie na które, wiem o tym, moje fatalne wyniki ostatnio wcale nie zasługują.
Tak więc po Wszystkich Świętych w planach lepsza pogoda do lotów. A na razie leczym łapki oblezione ze skóry niczem u mumii...

wtorek, 15 października 2013

O ulicy Piotrkowskiej zaletach

Tytułem wstępu: Pietryna sięga 300 numerów, ciągnie się przez ćwierć miasta i w części deptakowej stanowi serce i mózg nocnego życia Pięknego Miasta, w części tramwajowej zaś kilka ważnych supełków komunikacyjnych. A oprócz tego Pietryna jest Pietryną. Po prostu.

Obrazek I:
Cieplutkie lato, dochodzi północ, stoimy z Moją Gładką Inaczej Połową przy Grobie Nieznanego Żołnierza zastanawiając się, gdzie spacerujemy dalej. Cisza, spokój, letnia noc pełna zapachu lip - i w minutowych odstępach po kolei mijają nas na rowerach:
- łysy jak jajo pan w srebrzystobłękinym fraku i spodenkach typu bermudy,
- pan w całości, łącznie z butami, ubrany w odzież ochronną w kolorze odblaskowej pomarańczy. Dziwnie wygląda, kiedy tak jedzie wyprostowany, z rękami założonymi na piersi - na rowerze,
- trzymająca się za ręce para młodych ludzi z balonami w kształcie kwiatów przywiązanymi do kierownic.

Obrazek II:
Idziemy przez deptak do obuwniczego gadając o czymś mało ważnym, kiedy nagle MGIP składa się w pół ze śmiechu, i wskazując dwie, zupełnie zwyczajnie ubrane panie informuje, że młodsza właśnie skierowała do starszej pretensję: "Ależ mamo!Ty nie możesz! No jak to sobie wyobrażasz? Przecież Ty masz kuratora za paserstwo!"

Obrazek III:
Idziemy wieczorem na spacer do ulubionej, rosyjskiej pierogarni, a tu przy pasażu stoi sobie chłopak z gitarką i małym piecykiem. I gra. Nienagannie, z dużym wyczuciem, momentami ładnie improwizując. Gra tak, że stoi już przy nim z dziesięć osób, a mijającym przechodniom jeszcze się długo głowy odwracają. Kiedy słyszę "Corason espinado" też się zatrzymuję, i wrzucając mu garść drobnych do futerału mówię, że chętnie bym wysłuchała całego koncertu, bo Santaną to mnie kupił. Na co chłopak się śmieje i zaczyna grać "Europę"...

Pietryna to stan umysłu.

czwartek, 26 września 2013

Piłka jest żółto - niebieska, a siatka jest jedna...

Polacy odpadli z ME w siatkówce - i rozpętało się polskie piekiełko. Główne argumenty przede wszystkim dwa:
- totalna kompromitacja, żenada, kto ich na parkiet puścił z taką grą,
- nadmuchaliśmy balonik i przekonaliśmy o własnej wielkości drużynę, która nic nie umie.
Gówno prawda.
Nie wnikam w układy PZPS bo ich nie znam. O niekompetencji trenera Anastasiego wypowiadałam się wielokrotnie - choćby o dziwnym lęku przed zmianami w trakcie meczów i konsekwentnym trzymaniu na parkiecie ulubionych zawodników nawet w grobowej zniżce formy. Za t go winię, owszem. Ale część planu wykonał - druzyna, która zmarła w Londynie zmartwychwstała na ME na tyle, żeby przynajmniej podjąć walkę. To jednak, jak wiemy, było za mało. I że będzie za mało - można się było domyślać.
Gdzieś pomiędzy śmiercią na IO a dobiciem zombie, jakie miało miejsce w Gdańsku pojawiła się pilna konieczność wdrożenia pomocy psychologicznej dla całej drużyny. Coś się załamało i coś się popsuło, ale w głowach. Ale wszyscy, od trenera na prezesie skończywszy, woleli udawać, że jest git, i przygotowania do ME powalają elegancją.
Mnie, w moim małym kibicowskim móżdżku wychodzi, że kunktatorstwo, lizydupstwo i sportowe układy pokonały naszą reprezentację. Nie przeciwnicy.
I w związku z tym mam uprzejmą prośbę: od zawodników wara, bo będę gryźć.
Widziałam ostatni mecz. Widziałam walkę od początku do końca - co z tego, że po większej części z samym sobą, ale walkę. Nikt tam nie siedział na parkiecie i nie pozował do zdjęć A potem widziałam szklane oczy Michała Winiarskiego, leżącego bez sił na parkiecie Pawła Zatorskiego, osłabiającą złość na samego siebie Bartka Kurka. Widziałam, jak to przeżyli. Jeśli tego nie zauważyliście - wara Wam od ocen!






"Dumni po zwycięstwie" wychodziło Wam doskonale, póki zwyciężali. Spróbujcie, dla odmiany,  "wierni po przegranej" - polecam, warto.

czwartek, 19 września 2013

O ruchu drogowym słów klika.

A konkretnie - o pewnym zjawisku, którego zupełnie nie ogarniam.
Jest sobie karetka pogotowia. Karetka, jak wiadomo, pojazd uprzywilejowany - ma sygnał świetlny i dźwiękowy specjalnie po to, żeby kto żyw na drodze widział, że tu się pędzi w celu ratowania zdrowia i życia i dał pierwszeństwo.
I jest sobie centrum Pięknego Miasta - wąskie uliczki obrośnięte wysokimi kamienicami, dość konkretny labirynt. Trzeba oczy mieć z kliku stron jednocześnie - w centrum i dzieciak potrafi znienacka przeciąć jezdnię, i najebany obywatel wtarabanić się pod koła, żeby uścisnąć komuś maskę.
Jakiś czas temu, bawiąc w centrum, ujrzałam obrazek kuriozalny: leciała na sygnale karetka S - a więc nie podstawowa pierwsza pomoc z ratownikiem, tylko już grubsza sprawa, bo na pokładzie lekarz. Karetka, jako się rzekło, na sygnale - przed każdym skrzyżowaniem hamowała, kierowca rozglądał się na wszystkie strony, ostrożnie przecinał skrzyżowanie, i dopiero dawał gaz... tylko po to, żeby za 50 metrów, przed następnym skrzyżowaniem znów hamować.
Czegoś zupełnie nie ogarniam...
To w końcu karetka jest pojazdem uprzywilejowanym? 
Wydaje mi się,  że po prostu w centrum mojego Pięknego Miasta przestaje działać prawo, w tym to o ruchu drogowym.
Ani chwili nudy w świecie pośrednim...

sobota, 14 września 2013

Między słowami: Abonament.

Siedzę w pracy. Słuchawka na uchu prawym, znudzenie w okach obu, od czasu do czasu półgębkiem wymieniane z Martą "Nie chce mi się", "Nieprawda, to mi się nie chce" - ot, taka nasza świecka tradycja.
I nagle - tadam, niespotykane wszak na infolinii - dzwoni Pan!
Dialog toczy się mniej więcej tak:
M (Mrija): Dzień dobry, tu infolinia Pana ulubionej sieci komórkowej, jak się Pan nazywa i jakie ma pan hasło?
P (Pan): Dzień dobry, nazywam się Pan, a hasło jakieś tam mam.
M: W czym zatem mogę pomóc?
P: Proszę mi powiedzieć, co wyście mi tu za abonament naliczyli???
M:... Ależ proszę Pana... Pan ma telefon na kartę, pan nie ma u nas abonamentu...
P: No wiem. To dlaczego mi napisaliście, że mam 20, 40 zł zaległego abonamentu i mam zapłacić, i nawet numer konta podaliście???
M: Proszę Pana, czy Pan dostał od nas pismo z wezwaniem do zapłaty?
P: Nie, żadnego pisma nie dostałem.
M: No to wobec tego jak Pan powziął informację, że jest jakaś zaległość?
P: No, na telewizorze było napisane...


Pozwolicie, że nie skomentuję;)?

środa, 4 września 2013

Najpierw kryminalnie

Zbiegł mi się w czasie wyrok w sprawie Katarzyny Waśniewskiej z lekturą i filmem, które mogłyby stanowić doskonałą przeciwwagę dla tej sprawy.
Co do wyroku - żal, że to tylko 25 lat, ale rozumiem sędziego - od dożywocia mogłaby się wyapelować. W mało której sprawie ostatnio miałam tak radykalną potrzebę natychmiastowego przywrócenia kary śmierci, jak w sprawie pani W. 25 z prawem do zwolnienia po 15 wydaje mi się nieco pogłaskaniem jej po główce "tak, tak, już dobrze, społeczeństwo Cię utrzyma", ale z drugie wstyd by był, gdyby jakiś radykalny sędzia SN przesunął się jednak na stronę dzieciobójstwa (w polskim KK przestępstwo uprzywilejowane) i uznał jej apelację. 25 więc, choć nie zaspokaja mojego poczucia sprawiedliwości jest wyrokiem bezpiecznym i dającym szanse na utrzymanie się w apelacji.
Kilka dni temu, zajrzawszy po coś jak zwykle innego do Empiku ujrzałam na półce z bestsellerami "Życie po śmierci" Damiena Echolsa, i, rzecz jasna - natychmiast nabyłam. I to jest właśnie moja przeciwwaga.
W 1993 roku, w West Memphis, samym środku południowego "niczego" w Stanach doszło do wstrząsającego morderstwa trzech ośmiolatków. Nagie, skrępowane ciała chłopców znaleziono w strumieniu sporego lasu na terenie miasta. Wszyscy trzej zostali dotkliwie pobici a następnie utopieni.
Bardzo szybko lokalny kurator d/s młodzieży, cierpiący na chorobliwą obsesję na punkcie satanistów wskazał jako sprawców trzech nastolatków noszących się na czarno i słuchających haevy metalu, a policja potulnie poszła tym tropem. Damien oraz jego przyjaciel Jason i wspólny kumpel Jessie zostali aresztowani i oskarżeni na podstawie samych poszlak. Jedną z nich było na przykład zeznanie Jessiego - 17 latka o ilorazie inteligencji 72 pkt, przesłuchiwanego przez 12 godzin bez obecności rodzica lub adwokata, w trakcie przesłuchania przekupywanego obietnicą zmniejszenia kary i wypłacenia 35 tys dolarów na nowy samochód dla ojca. Inną - zeznanie kelnerki, której dziećmi czasem zajmował się Jason o tym, jak to wraz z nim i Damienem pojechała na satanistyczny esbat. Samochód miał prowadzić Damien, który ani prawa jazdy, ani własnego samochodu nie posiadał.
Na skutek różnych, nieraz dziwacznym manipulacji władz sądowych Arkansas 17 letni Jessie został skazany na dożywocie + 40 lat, 16 letni Jason na dożywocie bez prawa do warunkowego zwolnienia, 18 letni Damien, uznany za przywódcę - na karę śmierci.
Na szczęście do zrobienia reportażu o tej sprawie została skierowana ekipa filmowa z HBO. Kręcili się po West Memphis blisko rok, rozmawiali z rodzinami ofiar i oskarżonych, uczestniczyli w procesach. Z ich materiałów powstał wielokrotnie nagradzany film dokumentalny "Paradise Lost. The Child Murders at Robin Hood Hilla" a pod wpływem jego pokazów zaczęło się formować grono zwolenników tzw. Trójki z West Memphis i podnosić się pierwsze głosy o tym, że zostali niesłusznie oskarżeni. W walkę o uwolnienie Trójki zaangażowały się z czasem tak znane osoby jak Johnny Deep, Marylin Manson, Eddie Vader czy Peter Jackson. Trwała długo - 18 lat. Kiedy udało się przeprowadzić nowe badania DNA wykazujące, że na żadnych z dowodów z miejsca znalezienia zwłok nie ma DNA żadnego z Trójki, za to jest np. ojczyma jednej z ofiar i stan Arkansas stanął w obliczu bardzo prawdopodobnego odszkodowania za niesłuszne skazanie i niemal 60 lat niesłusznego więzienia - z dnia na dzień Trójka została zwolniona z więzień na postawie kontrowersyjnej konstrukcji prawa precedensowego która spowodowała, że w świetle prawa nadal są skazanymi mordercami dzieci. Wszyscy trzej są na wolności już prawie dwa lata, i wszyscy trzej są nadal zaangażowani w prywatne śledztwo w sprawie morderstw, gdyż na mocy ugody ze stanem nie mają prawa do pozwu o niesłuszne skazanie i dopiero wykrycie prawdziwego mordercy pozwoli na ich uniewinnienie.
Damien Echols na wolności opublikował już dwie autobiograficzne książki. Z tej, którą przeczytałam wyłania się obraz inteligentnego i mocno uduchowionego człowieka, który wykorzystał swoje 18 lat i 78 dni na niesamowity rozwój psychiczny i intelektualny. Lubię Damiena z tej książki. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby kiedyś podyskutować z nim o muzyce, która nam obojgu jest bliska. Lubię też Jasona. W filmie "Paradise Lost" sam wygląda jak dziecko w za dużym, więziennym uniformie. Jego wiek zdradza tylko niski, już całkiem męski głos i brzydko popsute zęby. Kiedy Jason otrzymał propozycję ugody ze stanem jako jedyny z Trójki odmówił twierdząc, że jest niewinny i wyjdzie z więzienia niewinny lub wcale. Dopiero kiedy dowiedział się, że jego niewidziany od 18 lat najlepszy przyjaciel Damien mocno podupadł na zdrowiu i dalsze pozostanie na oddziale śmierci grozi mu całkowitym załamaniem - przyjął ugodę podkreślając wyraźnie, ze robi to dla Damiena.
Dlaczego uważam te dwie sprawy za przeciwne? W obu zginęły dzieci. W obu sprawczyni i "sprawcy" byli często eksponowaniu w mediach i stali się swoistymi "nekrocelebrytami". Katarzyna W. od samego początku napełniała mnie nieskrywanym obrzydzeniem i mocnym przekonaniem, że ta baba coś knuje. Trójka wzbudza tylko współczucie i sympatię.
Mam nadzieję, że uda im się wygrać swoją walkę do końca.



sobota, 17 sierpnia 2013

Flamberg

Dziwnie się czuję. Jest popołudnie, trzecia sobota sierpnia, a ja siedzę w domu, przed  kompem, z  kubusiem herbaty. Tymczasem tam, w dalekim Nitalu na północy pięknego Rashtraam ludzie schodzą z terenu oboma traktami, zdejmując po drodze broń przekrzykują się opowieściami z ostatniej bitwy aby potem zapaść między namioty,  wrócić do swoich bojówek, kolorowych spódnic, i radosnym tłumem ruszyć na imprezę zamykającą konwent. No, po wcześniejszym prysznicu i obowiązkowym piwie oczywiście.
A mnie z nim nie ma.
Od pięciu lat nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że mogę nie pojechać na Flamberg. A potem po prostu nie pojechałam. I jakoś świat się nie zawalił.
Na początku sierpnia byłam w stolycy i odwiedziłam przy okazji Olę i Curtisa, od których odbierałam zresztą flambergowy namiot. Oczywiście całe mieszkanie zasłane było kostiumami w różnym stadium produkcji, a na ścianach rozlepili scenariusze swoich larpów. Oczywiście rozmawialiśmy tylko i wyłącznie o konwencie, o tym kto będzie, kto gra, kto się z kim pokłócił a kto zostanie Misiem sezonu - i wtedy tęskniłam, tęskniłam do bólu. Wracając do domu wspominałam nasze stałe miejsce pod namiot na warszawskiej polance, ekspresyjne powitania pod białym, radosne wygłupy na chlarpie, gospele śpiewane przy ognisku, pogaduchy w różnych zakamarkach lasu, gry małe i duże - no i ludzi, konwentowiczów kochanych, niewiarygodną bandę poetów i szaleńców, flambergowców...
A potem spróbowałam pomyśleć racjonalnie.
Kiedyż to ja zaczęłam jeździć na Flamberg? Ano w pierwsze wspólne wakacje z Kutasem. Odkryłam sobie miejsce na ziemi, gdzie nie mógł mnie znaleźć, gdzie byłam bezpieczna od jego fochów, humorów i pretensji, i pokochałam je najbardziej za bezpieczeństwo i spokój które mi ofiarowało. Tudzież za całkowitą swobodę: mogłam pić do nieprzytomności, nie wychodzić cały dzień z namiotu, udawać kogoś fajniejszego na larpach, a i na pomizianie się po kszunach zawsze się chętny trafił.
Teoretycznie - azyl, wolność, wspaniała sprawa.
Praktycznie - a co ja tam robiłam więcej prócz picia i okazjonalnego puszczania się? Kogo poznałam na tyle blisko, żeby mieć kontakt w ciągu roku? Odpowiedź jest smutna oraz do bólu prawdziwa: nikogo. A po ostatnim konwencie i rozwaleniu dwóch, dość istotnych wątków gry głównej z powodu własnej głupoty musiałam przyznać, że nawet na larpy się nie nadaję. Innymi słowy - marnowałam czas swój i innych. A przy okazji narażałam się organizacji, po której nerwowych reakcjach sądząc byłam pierwszym uczestnikiem w historii, który głośno powiedział, że ustawiają wyniki gry. 
Między nami mówiąc - ustawiali, i jeden z orgów sam mi to przyznał. Ustawiają zresztą do dziś, więc kiedy podchodziłam do głosowania - zasłaniano przede mną kartkę. 
Tak więc po przemyśleniu odkryłam, że wciąż tęsknię za Flambergiem, natomiast zupełnie nie tęsknię za sobą na Flambergu. Sama sobie we wspomnieniach tych ostatnich pięciu lat jawię się głupią, zadufaną, asocjalną babą. Albo mocno wykończoną kobietą wyrwaną na chwilę z bardzo toksycznego związku - to ta wersja bardziej optymistyczna, może ktoś tam, w Rashtraam, polubił mnie jednak na tyle, że ją wybierze...
Bardzo chciałabym jeszcze tam wrócić. Wrócić i cudownie się bawić, razem z innymi, tak, jak powinno się tam bawić. Ale jeszcze nie umiem. Wciąż jestem zła na siebie i na nich. Na orgów którzy nie umieli mnie docenić i obwiniali o winy własne i cudze, i na uczestników, którzy pewnie nawet nie zauważyli, że mnie nie ma. Może za rok, dwa, uda mi się opanować bałagan w głowie i wrócić?
A może za rok, dwa, już nie będę o Flambergu pamiętała? W końcu teraz już nie muszę uciekać od swojego życia...
A może najzdrowiej będzie uskładać jakoś tą morderczą kasę na akredytację i wyjechać jak na zwyczajny konwent larpowy, bez dorabiania żadnej ideologii? Ha, jeśli się by się udało to może nawet wtedy wygram Vanaada dla tego, kto powrócił...

piątek, 5 lipca 2013

HD

I stało się!
Dziś, po raz pierwszy w życiu, zawarłam bezpośredni kontakt z motocyklem Harley Davidson. Co prawda tylko jako plecak - ale i tak wrażenia wielkości i mocy nie zapomnę długo.
Oto pierwszy HD w moim życiu (pierwszy chronologicznie, acz nie jakoś mega wspaniały, a Moja Gładka Inaczej Połowa bardzo narzekała na jego współpracę z kierowcą), Harley Davidson Road King:
A oto numer drugi (chronologicznie, bo mega wspaniały i w całości podbił i mnie, i MGIP), Harley Davidson Heritage:
Wielkie podziękowania dla Liberty Motors i Harley Davidson Łódź za świetną imprezę... I wielkie gratulacje dla Myszy, która sobie wzięła i znalazła szkołę oraz zupełnie sama załatwiła przyjęcie do niej!

czwartek, 4 lipca 2013

Odseparowana

Na ogół z pokorą spuszczam głowę i nadstawiam drugi policzek, naprawdę rzadko kiedy robię za rozwydrzoną gówniarę i uważam, że mi się należy. Mocnym wyjątkiem od tej reguły jest stacja krwiodawstwa.
Już wyjaśniam. Oddając te swoje 20 lat na terenie Stolycy przyzwyczaiłam się do pewnych standardów, które tam obowiązują. Do powitalnej kawki z herbatnikami, którą zawsze można było zamówić w szpitalu MSW, cierpliwej walki lekarzy z moim niskim ciśnieniem, której kwintesencją była młoda pani doktor z ambulansu Saskiej cztery razy odsyłająca mnie, żebym wypiła jeszcze pół litra wody aż ciśnienie da się wreszcie oznaczyć, czy choćby do tego, że siostry zawsze kręcą się między dawcami i życzliwie zagadują, a jeśli mam życzenie, żeby siostra stała przy mnie całe pobranie - to stoi i rozmawiamy sobie o czymkolwiek. Czyli, ogólnie rzecz biorąc, stolyczne standardy rozbestwiły mnie i przyzwyczaiły, że na stacji to dawca jest najważniejszy, i cały personel jest skupiony wokół tego, że dawca ma życzenie podarować komuś trochę krwi, więc należy mu to maksymalnie ułatwić, a jak się da, to i uprzyjemnić.
Niestety, to są realia Stolycy. W Pięknym Mieście rzecz się przedstawia zgoła inaczej. 
Zacznijmy od początku, czyli rejestracji. Pobieramy sobie kartę, siadamy w dużym halu, upstrzonym małymi stolikami jak stołówka zakładowa i czekamy, aż nieco bezosobowy głos wywoła nas do laboratorium, a potem lekarza. W laboratorium siostra czasem nawet nie mówi "dzień dobry", tak jest zalatana obsługą wszystkich kolejnych dawców na pojedynczym stanowisku. Ok, na Saskiej są raptem dwa stanowiska laboratoryjne, ale przyspiesza to obsługę, jakby nie było o połowę. Potem przez podwójne drzwi do malutkiej kanciapki lekarskiej - jak przez śluzę, jakbyśmy nieśli na sobie stada zarazków.
Mysz, która dziś pojechała ze mną obejrzeć sobie to zjawisko miała jedno, do bólu oczywiste skojarzenie - "Lot nad kukułczym gniazdem". Przekonała mnie. 
Ale sama atmosfera to jeszcze nic, doliczmy do tego panujące tu zasady. Pobranie krwi pełnej nie jest problemem, najpierw musimy się odnudzić co nasze w kombinacie, potem parę minut zielonej sali pobrań z TVP w tle (gdzie jest moja Saska, gdzie na monitorach szło TVN 24 i nikt mnie nie zmuszał do oglądania "Klanu"???) i wolni i swobodni możemy się już cieszyć kolejnym oddanym litrażem. Gorzej się robi przy separacji. Ponownie pytam - gdzie moja Saska, gdzie rejestracyjna siostra za każdym razem pyta, że skoro już oddawałam na separatorze może dziś też się zdecyduję, bo jest duży brak na moje 0 -? W Pięknym Mieście obowiązują twarde zasady: co z tego, że na sali oprócz sześciu stanowisk do pobrań pełnej stoi pięć separatorów, w tym dwie Trimy najnowszej generacji? Dawców do separacji przyjmuje się od poniedziałku do piątku w godzinach 7:00 - 11:00 i koniec. Jeśli się spóźnisz pół godziny to spadaj na szczaw - co z tego, że chcesz dobrowolnie przejść wszystkie nieprzyjemności tego zabiegu i oddać najcenniejsze z cennych osocze, skoro żadna z udzielnych księżniczek sali pobrań (zwykle kręci się ich tam 5 - 6) nie ma życzenia nadzorować twojego zabiegu. 
No i, last but not least - personel. O ile do sióstr rejestracyjnych i laboratoryjnych oraz lekarzy nic nie mam - oprócz może tego, że mogliby czasem nieco mniej okazywać znudzenie i wysilić się na minimum empatii - o tyle udzielne księżniczki sali pobrań podnoszą mi ciśnienie regularnie. Jak już napisałam - zwykle kręci ich się tam 5 - 6, z czego połowa kręci się po zapleczu, a druga połowa od samego wejścia zaczyna komenderować: umyć rękę, zostawić torbę w szafce, na tamto stanowisko, poczekać, zaraz ktoś podejdzie. Czas pobrania, który wg zaleceń (o ile się nie zmieniły) powinny spędzać kręcąc się między dawcami i pilnując ich samopoczucia spędzają plotkując w kupie przy wirówkach albo oglądając "Na dobre i na złe". Nie pozostaje nic innego jak dostosować się do ich poleceń i w ogóle cieszyć się, że zniżyły się do wbicia w dawcę igły. Takiego zbiorowiska osób nie na miejscu nie widziałam dawno - może i doskonale te panie spisują się pracując z probówkami i paczkami krwi, ale do pracy żywymi dawcami nadają się z nich może dwie, a może i nie to.
Po raz pierwszy przegięły poprzednim razem, kiedy to obsługująca mnie księżniczka najpierw zapięła za ciasno stazę, a kiedy po pobraniu zdjęła mi ją z sinej ręki nawrzeszczała, czemu nie wołałam że ma stazę zluzować. Po czym oddała mi legitymację z cudzym dowodem w środku i po pół godzinie zaszczyciła telefonem, ze mam natychmiast wrócić na stację ów dowód oddać.
Po raz drugi przegięły dziś. Wybrałam się na separator - raz, że na pełną nie miałam terminu a potrzebowałam dnia wolnego, dwa - że najwyższa pora zacząć napierać na tutejsze uprawnienia do darmowych przejazdów MPK, a że brakuje mi do nich ze 4 litry to oddając pełną będę robiła nieco za długo. Owszem, wpadłam na stację około 10:45, ale siostra na rejestracji przyjęła mnie bez problemu i skierowała nawet na laboratorium poza kolejką. Niestety, jak już przyszły moje bardzo dobre wyniki, krótko pracująca w stacji pani doktor zaniepokoiła się moimi cienkimi żyłami, i nie chcąc słuchać tłumaczenia, że wypiję jeszcze z litr wody i będzie git - zaciągnęła na salę, coby siostry się wypowiedziały że pobiorą. A na sali główna księżniczka zapięła mi stazę, nie pozwoliła nawet popracować chwilę łapą. Wrzasnęła "Absolutnie nie ma mowy, ja tu igły 17 nie wbiję, niech się pani nie wygłupia, nie pobiorę". 
Niestety, zabrakło mi asertywności żeby zapytać, czy któraś z lepiej wykwalifikowanych koleżanek pobierze, bo że pani nie umie to pani problem, oraz dlaczego na żadnym separatorze nie jest założony panel, choć były uprzedzone że bada się dawcę - czy dlatego że jest już 11:10 i nie mają życzenia przeprowadzić zabiegu?
Teraz żałuję, ale na takie chamstwo miałam już, jak to ja, łzy w oczach i wolałam stamtąd uciec zanim się rozryczę. Uciekłam więc, trzaskając nieco drzwiami. Lekarka poszła za mną, uspokoiła, i przekonała, żebym jednak poszła na oddanie krwi pełnej. Księżniczki być może coś jednak pokojarzyły, bo wydelegowały do obsługi mnie jedną taką maleńką, ogromnie sympatyczną kobietkę, która zajęła się mną dokładnie z taką uwagą i sympatią, jak lubię. No, ale ona była jedna a udzielnych księżniczek sali pobrań więcej - kiedy przypadkowo zajrzałam do własnej legitymacji, okazało się, że wbicie do niej dzisiejszego pobrania już było dla nich za trudne...
Mam mistrz plan za miesiąc pofatygować się znowu - o 8:00, zatankowawszy wprzódy ze dwa litry mineralnej. Ciekawe, co wtedy księżniczki wymyślą i jak bardzo przegną po raz trzeci...


wtorek, 2 lipca 2013

Światy pośrednie

To miała być bardzo nudna niedziela: rano kupujemy kwiatka ogródkowego, jedziemy na imieninową, tłuściutką wyżerkę babci Mojej Gładkiej Inaczej Połowy, a wieczorem, w domu, oddajemy się pracy pisarskiej.
Miała.
Ale w myśl zasady "ani chwili nudy w świecie pośrednim" - trochę nie wyszła.
Na imieniny dotarliśmy z begonią w plecaku, wyżerka się odbyła. Popołudnie ładne, do meczu jeszcze trochę czasu, więc MGIP oczywiście zaczęło nosić, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Zaproponował, że nie widziałam jeszcze głownego Zakładu Karnego w Pięknym Mieście, a że mnie w to graj było - pojechaliśmy w wertepy.
Wertepy okazały się całkiem malownicze. Najpierw stara radziecka stacja radarowa, potem długie, bujne pola dawnej bazy woskowej, małe domki poutykane w drzewach - sielanka. I z tej sielanki wylatują na drogę dwa ujadające lupusy: większy i wilkowaty, i malutki jazgot. Oba obskakują motor, raczej w celu pobawienia się z nim niż zjedzenia, ale skaczą niebezpiecznie blisko kół, więc MGIP zwalnia, trąbi, zwalnia, zwalnia... Motor leży.
W sumie więcej w tym szczęścia niż rozumu, że pierwsze motorowe wypłaszczenie zaliczyłam przy tak małej prędkości. Miałam na sobie kask, kurtkę motorową, glany - ale spodnie już zwykłe, a właśnie na własne kolano przyjęłam cały ciężar motoru, który wyłożył się do tyłu. Wyplątuję się więc spod niego lekko niepewnie, mdli mnie z szoku, na kolanie mam dziurę i fioletową tykwę pod spodem, odmeldowuję się MGIP, że żyję i może się zająć motorem - i widzę, że z chaszczy, z lupusami przy nodze, wyłazi jakiś facet. Zagajam uprzejmie (acz jazgotliwie, jak to ja), coby psów pilnował, bo nieszczęście będzie - a facet zaczyna wrzeszczeć coś o wchodzeniu do domu i chłopakach - i podnosi siekierę...
Na takie dictum jeno kurz się po nas ostał. Zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu pod pobliskim centrum handlowym, dokąd zagoniła nas chęć nabycia papieru toaletowego, i tam wreszcie mogłam usiąść na tyłku oraz trawniku. I doszedłszy do wniosku że tak łatwo nie odpuszczę - sięgnąć po telefon celem wybrania 112.
O dziwo, połączyłam się niemal natychmiast. O dziwo, dowiedziałam się, że patrol zostaje do mnie wysłany. Po jakimś kwadransie dotarli - nieduży, superprofesjonalny sierżant i młodziutka posterunkowa. Wysłuchawszy w czym rzecz zażyczyli sobie wskazania chałupy, pojechaliśmy zatem. I pierwszy zgrzyt - chałupa wgląda jak pustostan, okna ma zabite spłowiałą dyktą. Jakoś niesiona adrenaliną nie zwróciłam na to uwagi. Lupusy znajome owszem, obskakują radiowóz, facet owszem, wyłazi - już bez siekiery, w brudnej fufajce, z gołymi kostkami wystającymi z rozdeptanych adidasów. Jedno wielkie nieszczęście. Sierżant zagaja temat i zaczyna pouczać, posterunkowa siedzi w radiowozie i czeka zmiłowania oraz połączenia z bazą PESEL coby nas sprawdzili. Facet bardzo pokornie nas przeprasza, tłumaczy że jest w konflikcie z bratem o ziemię, jacyś mu szyby wytłukli no to myślał, że znów w szkodę idą, a przewróconego motoru.... nie zauważył.
Troszku nam witki opadają od tego. Porozumiawszy się wzrokiem informujemy sierżanta, że nie będziemy się wygłupiać i składać zawiadomienia o groźbach skoro facet najwyraźniej żyje we własnym świecie i prędzej zakwitnie na zielono, niż stawi się do sądu, albo, co gorsza, spłaci nam jakiekolwiek koszty naprawy motoru. Chyba ta decyzja spotyka się z aprobatą władzy wykonawczej, bo sierżant nam się wyraźnie odpręża, że nie musi pisać kilometra zeznań, i idzie wypisywać mandat za niepilnowanie lupusów, udzieliwszy mi najpierw ze służbowej apteczki środka dezynfekującego na kolano.
Czekamy jeszcze na PESEL, żując pobliskie trawki i pogadując z posterunkową o całkowicie niepoważnym malowaniu i marce radiowozów polskiej Policji, oraz że według niej żadna z Kianek nie dożyje końca własnej siedmioletniej gwarancji. Słońce złazi w stronę zachodnią, a mnie jest coraz bardziej głupio, jak patrze na tą ruderę i jej właściciela z innej planety.
Z dużą radością przyjmujemy z powrotem sprawdzone dokumenty i oddalamy się w stronę domową - przy czym ja cały czas mam w plecaku nienaruszone 10 jajek i piwo Ambrosius strong...


czwartek, 27 czerwca 2013

Między słowami

Gadam sobie służbowo z pewnym panem. Pan ma problem trywialnie prościutki, z kategorii tych, co je pięć razy na godzinę rozwiązuję. Jest też jednak dość dociekliwy, więc dopytuje się mnie o wszystko po trzy razy. Rozmowa zaczyna się przedłużać, a w tle za panem zaczyna się słyszalnie nudzić kilkuletnia dziewczynka. Pan uspokaja ją, systematycznie pomrukując "Jeszcze chwilkę, kochanie, ja tu jeszcze z panią muszę porozmawiać". Wreszcie, upewniony przez mnie że wszystko gra po raz czwarty żegna się miło, i najwyraźniej odsuwa telefon od ucha, bo w tym telefonie słyszę nagle dźwięczny, dziewczęcy głosik, bardzo radosny:
- Ciociu? Bo tu jest zboczeniec. I on je kanapkę!
... ómarłam...

wtorek, 25 czerwca 2013

Dwójka

Rok niedługo mija, odkąd sprzedałam się sama prosto w trybiki rósioffej korporacji. Przez ten rok bywało różnie - najpierw umowa zlecenie, potem długi okres szkolenia... I oto nagle przyszło zliczenie wszystkich premii, z którego jasno wynika, że moja pensja w lipcu zacznie się od dwójki.
Byt określa świadomość? W wiecznym rozdarciu między nowymi butami a migawką, najtańszą wędliną a jogurtem z przeceny - to taka miła odmiana...

sobota, 22 czerwca 2013

Masz duszę?

"Wiem, że masz duszę" jest od zawsze moją ulubiona książką mojego ulubionego Clarksona. Zgadzam się bowiem w 200% ze stwierdzeniem, że niektóre maszyny to prawie jak ludzie - mają charaktery, mają własne pomysły itp. Wszystkim, którzy w tym momencie zakrzyknęli "Personifikowanie maszyn? Cóż za dziecinada!" chciałabym grzecznie przypomnieć - ile razy krzyczeliście na swój nie chcący zapalić samochód? No właśnie.
Oczywiście nie podejrzewam o duszę każdego napotkanego mechanizmu - musi być odpowiednio znaczący dla człowieka i spędzać z nim odpowiednio dużo czasu.
Miałam dwóch takich mechanicznych towarzyszy w życiu. Miałam - obaj, a w zasadzie obie, juz odmówiły dalszej współpracy ze mną.
Pierwsza była Krowa. Mój pierwszy zupełnie własny aparat fotograficzny, do tego od razu cyfrowy. Dla mnie, wywodzącej się z domu bez fotografii i fotografowania a od zawsze grawitującej w stronę jakiegoś tam wyrażania siebie - nieopisane przeżycie. Ja i moja Minolta DiMaggio s414 wybudowałyśmy w zasadzie 3/4 konta na dA, zwiedzałyśmy Łódź, Mazury, uczestniczyłyśmy w Kliszach z Powstania, nagraniu teledysku Sabatonu, piknikach lotniczych w Góraszce - byłyśmy nierozłączne. Ona robiła najpiękniejsze na świecie zdjęcia w sepii a ja głowiłam się, jak jej na baterie nastarczyć. Ona nagrzewała się w tempie naddźwiękowym a ja cieszyłam się obróbka kolejnych zdjęć. Łatwo się męczyła - w końcu już jako starszą panią odkupiłam ją za symboliczną kwotę od Oka - ale nie ustawała w spełnianiu moich foto zachcianek. Dzielna była i spokojna, moja Krowa ulubiona - aż pewnego dnia zmarła po cichutku, w  windzie, siejąc wokół smrodem przepalonej elektryki i strasząc mnie na pożegnanie, że to winda się pali.
Kupiłam sobie potem kolejną używaną Konicę z Alledrogo, ale to już nie było to...
A jakiś czas potem nastała era Tośki. Tośka - laptop Toshiba Satellite - została podarowana dla Myszy przez pewnego Krzysia, który niechcący spowodował spory zakręt w moim życiu, a potem mi zniknął. Zanim zniknął zdążył obdarować - na podarunku natychmiast położyłam łapę, jako że był to początek mojej pracy w Świńsku Mazowieckim, gdzie ilość komputerów była odwrotnie proporcjonalna do ilości pracowników. Pierwszą rzeczą, za którą Tosię pokochałam było 29 GB muzyki pozostawionej przez Krzysia na dysku - na przykład kompletne dyskografie Prodigy, czy świetnego Massive Attack. Potem okazało się, że nie ma zainstalowanego pakietu Office i trzeba jej było Libre stawiać - i tak stała się fajnie spersonalizowana i moja. A potem nadeszła jesień 2011 i rozpoczęły się podróże do Pięknego Miasta, w których Tosia, co dwa tygodnie towarzyszyła mi mega wiernie po to, aby na co dzień pozwalać mi i Myszy oglądać seriale w naszej maciupkiej klitce na Nowotworach. Przyjechała Tosia ze mną do Pięknego Miasta, doprowadziła do bólu głowy uroczych chłopaków z Lap Comu którzy naprawiali jej zasilanie - i dreptała dzielnie dalej, szeleszcząc zmęczonym już napędem. Aż do dnia kiedy sama ją zabiłam, wioząc tramwajem manele do Jaskini i wypuszczając z dziurawej ręki zamiast miękkiego worka ciuchów - torbę z laptopem.
Pewnie jakoś niedługo będę miała kolejnego lapka. Ale on też nie będzie Tośką...

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Grzybnia

Rzecz dzieje się w samiutkie Boże Ciało. Peregrynuję z Myszą po stolycy, kiedy nagle do autobusu dosiada się trzech wyletnionych panów, każdy z otwartą puszką piwa w ręku. Jeden z pufnięciem zasadza strudzony zad, dwóch zaczyna się trącać i przepychać - jak raz obok mojego siedzenia. Jako że tuż nad głową gibają mi się otwarte puchy lekko cierpnę i zapieram się ręką o barierkę, coby ich w razie czego amortyzować. Dostrzega to ten trzeci z zasadzonym zadem i zagaja przyjaźnie:
- Pani się nie boi, koledzy nic nie zrobią.
Zgodnie z prawdą odpowiadam, że ja się nie boję kolegów, tylko oblania piwem. Stojący obok pan bardzo burzliwie daje mi słowo honoru, że on nigdy, przenigdy i za nic ani kropelki swojego piwka nie uroni, więc mogę być zupełnie spokojna. Koledzy dogadują coś z boczków, okazuje się, że wszyscy panowie są legionistami i podążają właśnie w dobrym nastoju oglądać pospólnie jakąś transmisję.  Dyskusję wesołą o sporcie przerywa skierowane wprost do mnie pytanie pana z zasadzonym zadem:
- Przepraszam, a czy pani wie, co to są smardze?
Zgodnie z prawdą odpowiadam, że tak, wiem, grzyby takie. Koledzy w między czasie posiadali z mojej drugiej strony i zaczynają się natrząsać z pana zasadzonego tłumacząc mi, że to kucharz jest i za dużo się Okrasy z Pascalem naoglądał, bo teraz chciałby być taki jak oni. Pan zasadzony protestuje, że jak to, przecież oni smardze właśnie znaleźli, weselszy z jego kolegów wypomina:
- Tak, bo najpierw je zgubiłeś.
Fakt zgubienia a potem odnalezienia pożytecznych grzybków bardzo zajmuje pana zasadzonego i jego weselszego kolegę, tymczasem ten trzeci, bardziej refleksyjny gapi się marząco za okno. W pewnym momencie mijamy spory kościół i kłębiącą się pod nim procesję. Refleksyjny pan, wciąż zasłuchany w pogawędkę kolegów wzdycha, patrząc na nią, marząco:
- Rany, ile smardzy...

środa, 12 czerwca 2013

Debiut

Melduję, że Cthulu nie pożarło, tylko na czas przeprowadzki net oddalił się w siny niebyt, a panowie z pewnej sieci kablowej dominującej w Pięknym Mieście okazali się członkami a nie jego dostarczycielami. Anyway, skończyło się szczęśliwie - z pozdrowieniami z Jaskini przesyłam:
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=R0c_1gFj0OU
Wzruszenie, kiedy pada kwestia o tym, gdzie należy grać w siatkę. I wzruszenie, że już nie zobaczę Court szukającej stóp, ani nie usłyszę jej zawsze radosnego "Thanks, guys".
No i może ważniejsze - przyznaję, że publikacja nieco po prywacie, ale doczekać się w mojem wieku debiutu dziennikarskiego to spora sprawa. zwłaszcza, jak coś, kiedyś się o tej dziennikarce roiło, i nawet szansę miało, tylko ja głupio przerąbało... W każdym razie pozwólcie, proszę popałować się gloryjką:
http://ligasiatkarska.pl/index.php/okiem-kibica-pierwszy-mecz-reprezentacji/

wtorek, 28 maja 2013

Pamięć

Ingrid Visser i Lodewijk Severin zostali zamordowani w pobliżu Murcji, w Hiszpanii. 
Ingrid, ponad 500 - krotna była reprezentantka Holandii w siatkówce i jej partner Lodewijk, manager jednej z drużyn holenderskiej siatkarskiej ekstraklasy zaginęli 13 maja, zaraz po przylocie do Hiszpanii i zameldowaniu się w hotelu. Kilka dni temu odnaleziono samochód, który wypożyczyli na lotnisku, wczoraj - ich częściowo spalone ciała.
Hiszpańska policja aresztowała trzy osoby. Badana jest wersja rabunku, ale również porachunków finansowych - jednym z aresztowanych jest były dyrektor finansowy CAV Murcia, gdzie Ingrid grała w latach 2009 - 2011.
Ingrid i Lodewijk przyjechali do Hiszpanii w związku z umówioną wizytą lekarską - w klinice płodności. Przyjechali po pierwsze wspólne dziecko (Lodewijk miał dwie córki z wcześniejszego związku) - znaleźli wspólną śmierć.
Myślę sobie, że na pierwszy rzut oka to bardzo niesprawiedliwe, że kiedy ginie - nawet tak tragicznie - statystyczny Kowalski, to cierpią tylko najbliżsi, a kiedy ginie ktoś znany i lubiany - obca baba na drugim końcu Europy pisze notkę na bloga.
Ale na drugi rzut oka... Kiedy ginie ktoś utalentowany, kto swoimi zdolnościami dzielił się z innymi - to dziura w świecie bez jego talentu jest większa, niż po zwykłym Kowalskim. Pamiętam dobrze holenderki z pierwszych moich Mistrzostw Europy w 2003, i choć nie pamiętam dokładnie twarzy Ingrid pod siatką wiem, że to między innymi jej grze zawdzięczam miłość do siatkówki. Więc teraz siedzę i myślę - jaką by była trenerką? Jak bardzo Lodewijk rozwinąłby swoją drużynę i po jakie trofea sięgnął? Kim zostałoby ich wymarzone dziecko?
Jak słusznie zauważyła Mysza - teraz Ingrid pomaga Agacie Mróz stawiać ścianę nie do przebicia w Meczu Wśród Gwiazd... Ale to nie pociesza. 
Ingrid, Lodewijku - człowiek żyje tak długo, dopóki żyje ostatnia osoba, która o nim pamięta. A więc pamiętajmy...






niedziela, 26 maja 2013

Gdzie serce twoje...

Finał Ligi Mistrzów to bardzo dobry czas dla pracownika infolinii: większość narodu kibicuje, nikt nie dzwoni z pierdołami, można ułozyć się wygodnie w krzesle i bezczelnie czytać sobie na oczach kierownika. Pełen luzik. Co prawda ktoś z sąsiedniego boksu wołał coś o strzałach, nawet się zainteresowałam, ale przez verticale nic szczególnego na podwórku nie widać, a za chwilę ktoś inny temat zbagatelizował, więc zadnicy postanowiłam nie ruszać.
O 23 zakończyliśmy szychtę i cali zadowoleni opuszczamy rósioffiutkie miejsce pracy - ja na szarym końcu, bo jeszcze trza się było dologować w systemie. Nie zastanowiło mnie, czemu główne drzwi są zamknięte i ochrona każe przechodzić pojedynczo malutką szybkę obok, o rzekomej strzelaninie zapomniałam skutecznie. Stojąca zaraz obok wejścia bardzo duża drabina też mnie nie zdziwiła. Dopiero na widok kręcącego się przy niej faceta w tak doskonale znanym mi czarnymw wdzianku, robiącego bezbłyskowe zdjęcia megaprofesjonalną cyfrówką a na plecach posiadającego jebiaszczy napis "KRYMINALISTYKA"  - zamurowało mnie.
Tam dom Twój, gdzie serce Twoje... Rok temu o tej porze przygotowywałam ostatnie zajęcia dla kursu OR i na zaliczeniu chłopaki mieli inscenizację z wisielcem... Dziesięć lat temu miałam pracę mojego życia i sama mogłabym stać obok tego faceta... Dziś nadal wiem, co on robi i dlaczego. Moje serce będzie posiadało jebiaszczy napis "KRYMINALISTKA" już zawsze i wszędzie.
Jako że miałam na sobie służbo polar, kiedy zatrzymałam się obok technik zerknął nieco podejrzliwie - ot, kolejna ciekawska. Obejrzałam sobie w milczeniu strzaskaną w gęstego pajączka szybę nad głównymi drzwiami, przez którą z cełego podwórka doskonale widać schody na pierwsze piętro i przechodzących nimi pracowników, po czym zapytałam grzecznie, co było strzelane, bo sądząc po gęstości pajączka może śrut? Technik, robiąc kolejne ogólne ujęcie odrzekł, że nie wie, skoro szyba nie poszła to raczej było z wiatrówki, ochrona dwa strzały słyszała, a czy śrutowe czy pełne, to już eksperty stwierdzą. Po czym zorientował się, co właśnie powiedział do osoby całkowicie postronnej i spojrzał na mnie mocno przerażony. Uśmiechnęłam się zatem bardzo ładnie, odkrywczo odparłam "a!" i zwiałam, coby chłopakowi nieprzyjemności nie narobić.
Miło wiedzieć, że nie zrósioffiałam jeszcze kompletnie, i nadal skilla dogadywanie się z policją mam na maksymalnych kropkach. Słowo, że nie wiem jak to robię, ale zadajc zupełnie niewinne i bardzo ogólne pytanie jestem się na ogół w stanie dowiedziedzieć dużo więcej, niż ktoś drążący szczegóły. Może po prostu dobre psy odruchowo czują we mnie wilka;)?
Bez względu na to, czy ktoś zrobił głupi dowcip (watpię, celowanie do schodów po których chodzą ludzie nie wygląda jak dowcip, raczej jak chęć zrobienia krzywdy komuś, kto pracuje na piętrze) czy chciał się zemścić za pokonanie przez Bayern z naszym logo na koszulkach świętej dla niekŧóych Borussi, czy jednak we wtorek okaże się, że wysadzili nam firmę w powietrze - możliwość obejrzenia kryminalistyka w akcji przez trzy minuty uszczęśliwiła mnie spokojnie do końca miesiąca.

środa, 22 maja 2013

Dziadku!

Jedną z części zacieszania się dniem wolnym jest zawsze wyspanie się do oporu. Tak i zamierzałam uczynić dziś, cmoknęłam Moją Gładką Inaczej Połowę wychodzącą do pracy, przewróciłam się na drugi bok, i zamknęłam oczka.
Ale zanim zasnęłam z powrotem - zadzwonił Dziadek.
Dziadek otóż zaparł się, że w 88 wiośnie życia chciałby się jeszcze nauczyć obsługi telefonu dotykowego, skoro z komputerem idzie mu tak dobrze. Pomysł uważam za dobry i od początku z nim sympatyzuję, w wybór nowego dziadkowego smartfona zaangażowałam się mocno. Tak więc Dziadek zadzwonił, żeby powiedzieć że się zdecydował i dogadał się już z panią z sieci.
Nie byłoby to problemem, gdyby wczoraj popołudniu nie zadzwonił, żeby zapytać mnie o opinię i poprosić o wytypowanie telefonów, które ma brać pod uwagę. Byliśmy umówieni, że dziś jak wstanę usiądziemy synchronicznie przy komputerach i wybierzemy. Niestety - zapomniał.
Nie byłoby to problemem, gdyby trzy tygodnie temu nie dzwonił już do mnie z tą samą sprawą. Zajrzałam wtedy do salonu, zamęczyłam konsultanta niemal na śmierć i wybrałam dla Dziadka telefon, który się spodobał i miał go sobie zamówić. Byłam przekonana, że już dawno to załatwił - niestety zapomniał. 
Dziadek w ciągu ostatniego roku przeszedł naprawdę wiele, łącznie ze zniszczeniem swojego dobrego imienia i dwoma mikroudarami. Ostatnio widziałam się z nim w kwietniu, po pierwszym udarze, i już wtedy nie wyglądał dobrze. Teraz chcę pojechać do Wa-wy w przyszłym tygodniu, i oczywiście koniecznie go odwiedzić - ale boję się, co zastanę. 
Z jednej strony mam nawał wspomnień - jak razem słuchaliśmy Bon Jovi i piliśmy colę wiśniową, jak chwaliłam się przed nim znajomością kolejnego kata, jak dyskutowaliśmy o płycie Symphony... I tak bardzo chciałabym mieć ich więcej i więcej, i dużo łatwiej mi wyobrazić sobie świat bez własnego ojca, niż Dziadka.
Z drugiej strony nie umiem nie myśleć, że i ja już młódką nie jestem...