niedziela, 22 listopada 2015

Ośmiorniczka

Przygotowany wcześniej pomysł, którym się chwaliłam w poprzednim poście dotyczył Bonda. Jamesa Bonda.
 Prawdziwa miłość do szpiega Jej Królewskiej Mości wybuchła we mnie późno, bo dopiero przy "Goldeneye". Zadecydował Pierce Brosnan i jego irlandzki urok osobisty, na który nie posiadam żadnej odporności - bo i po co? Na fali nowo odkrytej fascynacji przerobiłam w miarę sprawnie zaległe odcinki i serii i stwierdziłam, że o ile lubię filmy Timothy'ego Daltona (bo są dość mroczne i jak dla mnie autentycznie zimnowojenne) i Rogera Moore'a (jego autoironiczne poczucie humoru jest mistrzowskie), o tyle Sean Connery zaczyna się po 60 - tce, a George Lazenby, podobnie jak dla większości fanów - nie istnieje. 
Podstawą każdego dobrego Bonda jest dla mnie przed wszystkim bondowska konwencja. Musi być M, musi być delikatny filircik Jamesa z Moneypenny, musi być Q i parę jego zabaweczek. No i musi być przerażający przeciwnik. Byle bez przesady - bo pomimo Pierce'a Brosnana jedynym szczerze znienawidzonym przeze mnie filmem serii jest "Die Another Day". Za bezsensowną intrygę, za zbyt wyraźnie starego odtwórcę głównej roli, a przede wszystkim za żenująco obrzydliwą ostatnią scenę. 
Wyjście z radosnej, bondowskiej konwencji, gdzie na otwarcie dostajemy nieprawdopodobny pościg a potem napięcie stopniowo wzrasta powoduje w moim mózgu blokadę i nie przyjmowanie do wiadomości że oglądam Bonda. Po wspomnianym w poprzednim akapicie żenującym pożegnaniu Brosnana z serią konieczność wyboru nowego aktora była oczywista nawet dla mnie. Daniel Craig nie wzbudził co prawda żadnego entuzjazmu, ale i żadnego obrzydzenia, a to już coś. Pomysł twórców że robimy nowe otwarcie wypełnił mnie za to mnóstwem obaw - i niestety większość z nich się sprawdziła. O ile "Casino Royale" obroniło się wiernością wobec powieści Fleminga (zresztą jedynej przeze mnie przeczytanej, dawno temu, na wakacjach z ojcem i babcią w Krynicy Zdroju), o tyle "Quantum of Solace"  było jakimś dziwnym czymś, co z filmami o Bondzie łączyła jedynie cudowna i genialna Judi Dench w roli M. Oba filmy jakoś dałam radę obejrzeć, pierwszy szanuję jako realizację pewnego ważnego pomysłu, drugi wypieram z pamięci całkowicie. W związku z nową koncepcją serii byłam po tych dwóch filmach mocno podłamana i przekonana, że czas mojego Bonda już się skończył. Zapewne nie zdecydowałabym się nawet na danie szansy "Skyfall", ale Rysiek wygrał w radiu bilety na jakiś MNF gdzie "Skyfall" było właśnie główną atrakcją i wrócił ciężko zachwycony. Odpytany na okoliczności przyrody ujawnił powrót nieobecnych w poprzednich "craigowych" częściach Q i Moneypenny, co wystarczyło w zupełności żebym zmieniła zdanie - bo tak naprawdę chyba bardzo chciałam je zmienić. "Skyfall" obejrzałam już z dużą przyjemnością, i uznawszy że takie połączenie ukochanej konwencji z nowymi pomysłami bardzo mi odpowiada przystąpiłam do czekania na następną część. 
Jako że przerwa w dostawie gotówki uniemożliwiła mi obejrzenie "Spectre" w premierze zdążyłam przed seansem przejrzeć kilka recenzji. To, że były mieszane nastroiło mnie raczej pozytywnie, w końcu dwa pierwsze, nieoglądalne dla mnie filmy z Craigiem krytyka wynosiła pod niebiosa, jeśli więc "Spectre" otrzymało także recenzje krytyczne była szansa, że mi się spodoba. 
Nastawiona więc całkiem pozytywnie zasiadłam w wygodnym kinowym fotelu. Kiedy zaś zobaczyłam w sekwencji otwierającej uroczą scenę mordobicia w śmigłowcu który nie spada mimo ostrego szarpania wolantu - uśmiech okręcił mi się wokół głowy mimo uszu i tak został. 
"Spectre" jest po poprzednich częściach odświeżającą nowością - filmem całkowicie osadzonym w konwencji. Otwarcie jest nieprawdopodobne, wybuchów dużo, zabawki Q zabawne, a scena Jamesa i Moneypenny po raz kolejny - po "Skyfall" - wspina się na wyżyny ponętnej dwuznaczności. Już za samo to daję trzy razy tak, a jest jeszcze Aston Martin DB10 w zapierającym dech pościgu wzdłuż Tybru i Monica Belucci, mimo wieku nie zagrożona na pozycji najpiękniejszej kobiety świata, i jej pocałunek z Craigiem, pierwsza naprawdę podniecająca scena damsko - męska w Bondzie od nie pamiętam kiedy (chyba od niezapomnianego "I'll never miss" z Sophie Marceau). Mówiąc krótko - samo gęste, a resztę proponuję zobaczyć w kinie. Koniecznie w kinie, dajcie szansę tym wszystkim cudnościom.
A dziś jeszcze tylko nawiążę do ostatnich wydarzeń w naszym Kraju Raju, a ściślej rzecz ujmując do bezlitosnego wdrażania przez nasz rząd kolejnej RP i zaproponuję Wam coś w klimacie bondowskim:

sobota, 14 listopada 2015

Piątek trzynastego

Wybaczcie.
Pomysł na nową notkę mam w głowie od tygodnia, tylko zupełnie się nie mogłam zebrać do pisania. Bo za zimno, bo się nie wyspałam, bo cokolwiek. A teraz jest za późno. 
Bo wczoraj nastał piątek trzynastego. I nic już nie będzie takie samo. 
Pamiętam doskonale noc z 11 na 12 września 2001 roku. Jechałam wtedy z Warszawy do Krakowa jako pasażer ciężarówki i wraz z kierowcą, odpalając papierosa od papierosa słuchaliśmy RMF FM, gdzie serwis informacyjny nadawano co kwadrans. Myślałam wtedy, że to najgorsza noc w moim życiu. Myliłam się.
Bo wtedy wszystko działo się w odległej Ameryce. A teraz - tuż za rogiem. Bo wtedy wszyscy moim bliscy byli w domu, bezpieczni. A teraz nie są. 
Chciałabym powiedzieć Wam dziś coś naprawdę pomocnego. Ale nie umiem. Za bardzo się boję. O siebie, o moją rodzinę i bliskich, o Polskę, o każdego muzułmanina który dziś płacze wraz z nami a jutro może być oskarżony o te potworne zbrodnie tylko dlatego, że jest muzułmaninem.  
W zasadzie boję się o cały świat jaki znam. Bo dziś już wiem to, z czego nie zdawałam sobie sprawy wczoraj - może się skończyć w każdej chwili.