wtorek, 23 sierpnia 2016

Królowa jest tylko jedna. Duch też.

Z panią Katarzyną Bondą mam problem.
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, przeczytałam fenomenalne "Polskie Morderczynie" i bardzo dobrą "Zbrodnię Niedoskonałą" i zanotowałam sobie, że pani Bonda = warta czytania literatura faktu. Pierwsza z książek jest zbiorem reportaży o kobietach odsiadujących w polskich Zakładach Karnych wyroki za zabójstwo, druga to wywiad - rzeka z psychologiem profilującym i zwięzły poradnik tworzenia profili psychologicznych nieznanych sprawców przestępstw w jednym. Obie posiadam w pierwszym wydaniu, do obu wielokrotnie wracałam. 
A potem dowiedziałam się, że pani Katarzyna pisuje również powieści kryminalne. I aż mnie wzdrygnęło, bo oczywiście pisuje je cyklicznie, a głównym bohaterem cyklu jest nie kto inny, jak profiler. No szlag. Moda żywcem z amerykańskich seriali, profilerzy są wszędzie, nawet w cyklach kryminałów. Choć wedle mojej najlepszej wiedzy w Polsce wciąż jest ich raptem po kilku na komendę wojewódzką i nie, nadal nie prowadzą samodzielnych śledztw, jedynie pracują na materiałach śledczych. 
Jakoś też w tym samym czasie panią Bondę okrzyknięto (chyba zresztą nawet Zygmunt Miłoszewski, który wbrew modzie nadal pisuje o prokuratorze) "Królową Polskiego Kryminału" i znów mnie lekko cofło. Z pokolenia otóż jestem takiego, że dla mnie Królową Kryminału na zawsze pozostanie pani Irena Kuhn de domo Becker, i fakt jej wyjazdu do sanatorium w cholernej Szwajcarii w niczym mojego uwielbienia nie zmniejsza, zwłaszcza dla jej wczesnych powieści. Dzieła uzurpatorki solennie obiecałam sobie po wsze czasy omijać wzrokiem na półkach z książkami i nie przyjmować ich istnienia do wiadomości (z wyjątkiem dwóch wskazanych wcześniej).
Lata mijały, ja nie czytałam, pani Katarzyna pisała nadal. Teraz dla odmiany - o profilerce. Moje wewnętrzne "fuj" nadal miało się dobrze. Aż na fali zachwytów tzw. "Żołnierzami" Wyklętymi i ich wspaniałym, bojowym etosem wyrzynania w pień cywili, która co jakiś czas przetacza się lawinowo przez nasze media wpadł mi gdzieś w oko wywiad z panią Bondą. Wywiad obrazoburczy, bo mówiący wprost, że wychowała się na Podlasiu (obstawiam, że przodkowie skrócili nazwisko Bondarienko, pasowałoby) a jej babcia ze strony matki padła ofiarą tych właśnie tzw. "Żołnierzy". I że na Podlasiu te układy wciąż nie są takie proste, a tzw. "Żółnierze" gloryfikowani jakby nieco mniej, niż w reszcie kraju.
Pomyślałam sobie, że nawet jeśli to tylko chwyt marketingowy, to kobitka i tak ma cojones. I z sensem mówi, i ze zdrowym dystansem do historii własnej rodziny, co wcale nie bywa łatwe. I pomyślałam sobie, że jednak zapoznam się z jej twórczością, a konkretniej - z serią o profilerce, bo już wtedy hulały zapowiedzi, że akcję następnego tomu umieści w Pięknym Mieście, a mnie powieści o Pięknym Mieście wciąż za mało.
Obejrzałam najpierw w Empiku. Grubaśne to było, wydane porządnie, ale ceną relatywną do grubości nieco odstraszyło. Na szczęście pierwszy tom serii o profilerce - "Pochłaniacz" - nabyła właśnie Martusia, a że krótko potem rzuciła się w wir pornosów dla mamusiek - pożyczyłam.
Co swoje na stosiku "do przeczytania" biedny "Pochłaniacz" odleżał, nie powiem, chyba jakieś dwa miesiące. Głównie dlatego, że przeczytany od ręki wstęp mocno mnie zniechęcił prezentując główną bohaterkę jako klasyczną, opkową Mary Sue, co to wszystko umi, wszystkich zna, a każdy ją podziwia. W mym podstępnym mózgowiu zadźwięczało podejrzenie, że musi co to alter ego bohaterki, i do lektury zniechęciło. Zwłaszcza, że jakoś równolegle dorwałam w stęsknione łapska "Łaskę" Ani Kańtoch, którą to Anię Kańtoch wielbię i czczę, i sposób wprowadzenia głównej bohaterki tamtej powieści nieco mnie wstrząsnął i sprawił, że natychmiast chciałam czytać dalej. 
No ale w końcu tłuściutki "Pochłaniacz" doczekał się wyłączności na moją uwagę. I, po jego przeczytaniu - nadal z panią Katarzyną Bondą mam problem.
Główna bohaterka faktycznie jest Mary Sue. Nie aż tak ekstremalną, jak myślałam na początku, ale w ciągu siedmiu lat udaje jej się wyjść z alkoholizmu, skończyć studia doktoranckie, odchować córeczkę bez śladu FAS i oczywiście rozkochać w sobie swojego promotora i mentora. Pani Katarzyna próbuje walczyć, próbuje je rzucać kłody pod nogi, ale niestety na daremno - w końcu cała komenda poddaje się, olśniona jej geniuszem. Nie można przecież krzywdzić swojego alter ego...
Książka składa się z dwóch części - współczesnej i retrospekcji w której cofamy się o 20 lat. O ile do retrospekcji nie mam zastrzeżeń, a wręcz przeciwnie  - historia skłóconych ze sobą braci bliźniaków, dziewczyny z biednej, wielodzietnej rodziny i dwóch szukających kłopotów przyjaciół zainteresowała mnie, wciągnęła, i sama się jakoś przeczytała z dużą przyjemnością - o tyle współcześnie robi się gorzej.
Współcześnie bowiem główną zagadką kryminalną jest zabójstwo. Nie byle jakie - w lokalu zostają znalezione zwłoki zastrzelonego mężczyzny oraz ciężko postrzelonej kobiety, którą jedynie cudem i poświęceniem lekarzy udaje się uratować. Po odzyskaniu przytomności kobieta z całkowitą pewnością wskazuje, że strzeliła do niej pracownica, kilka dni wcześniej zwolniona pod zarzutem kradzieży. Sprawa toczy się na zasadzie słowo przeciwko słowu pomiędzy tymi dwoma kobietami.
Brzmi znajomo? Jeśli nie, już spieszę zaznajomić - jest to opis sprawy zabójstwa w butiku "Ultimo" przy ul. Nowy Świat w Warszawie, do którego doszło 16 grudnia 1997 roku. 
I dokładny opis głównej zagadki "Pochłaniacza" przy okazji,
Od zabójstwa do wydania książki minęło 17 lat i trzy procesy oskarżonej o nie byłej pracownicy. Jak widać za mało, skoro żyją jeszcze tacy maniacy jak ja, którzy potrafią rozpoznać niczym nie zamaskowane autentyczne morderstwo i skrzywić się z niesmakiem, że autorka zamiast własnego pomysłu serwuje czytelnikowi odgrzewanego placka. 
Owszem, w "Pochłaniaczu" zakończenie jest inne niż to ostatecznie przyjęte przez sąd. Ale na tyle inne, że mam nadzieję że nie przeczyta go ofiara z "Ultimo". I jednocześnie na tyle inne żeby krzyknąć radośnie "Tak mnie pisz!". Bo zakończenie z "Pochłaniacza" jest zaskakujące, perfidne i bardzo prawdziwe. I naprawdę żałuję, że nie zamyka intrygi opartej na przykład na użyciu noża w mieszkaniu i osobie sąsiadki, a tylko spraną kalkę autentycznego, ludzkiego dramatu.
"Ultimo" nie jest zresztą jedynym zapożyczeniem z pitavala polskiego XX w. Z retrospekcji bohaterki dowiadujemy się, że jak na prawdziwą Mary Sue przystało pracowała jako policjantka "pod przykryciem" wcielając się w studentkę sztuki pomagając w poszukiwaniach naśladowcy Czerwonego Pająka.
Już spieszę zaznajomić. Lucjan Staniak, któremu media nadały przydomek Czerwony Pająk ponieważ przysyłał do prasy listy złożone z cieniutkich liter pisanych czerwoną farbą, był członkiem krakowskiego klubu amatorów malarstwa, twórcą niepokojących obrazów z czerwonymi kwiatami rozkwitającymi na rozkawałkowanych zwłokach i seryjnym mordercą. Działał na terenie całej Polski w latach 50, mordując w dni świąt państwowych młode dziewczęta i porzucając w miejscach publicznych ich wytrzewione zwłoki. Przynajmniej tak twierdzi strona Crime Library i podobno nawet oficjalna storna FBI. Tylko że Kacper Gradoń i Arek Czerwiński pisząc swoich "Seryjnych morderców" nie znaleźli wzmianki o nim w żadnym z konkretnie podanych na amerykańskich stronach wydań konkretnych gazet. Mało tego, nie znaleźli nawet kilku z wymienionych tam gazet, ponieważ takie tytuły zwyczajnie nie istniały. Kilku innych badaczy tematu również głośno stwierdziło, że Staniak najprawdopodobniej był wymysłem czyjejś bujnej wyobraźni, której właściciel za długo czytał o Kubie Rozpruwaczu.
I tak sobie myślę, że gdyby pani Bonda, z niedoboru własnych pomysłów zdecydowała się na cover sprawy Staniaka jako główny motyw swojej powieści, to chyba jednak nie drażniłoby to aż tak bardzo, jak użycie w tym samym celu w 100% realnej sprawy "Ultimo". B w przypadku Staniaka nie wiadomo nawet czy istniał, a co dopiero co się z nim dalej działo. Sprawczyni z "Ultimo" zaś wciąż przebywa w ZK, i zapewne miała niezły ubaw przeglądając się w opisie sprawczyni z "Pochłaniacza".
No i na końcu, choć nie najmniej istotne. Drugi główny bohater, oparcie naszej Mary Sue w  strukturach Komendy to Robert "Duch" Duchnowski.
Tu kalka nie jest tak oczywista, bo ten powieściowy Duch jest rozwiedzionym, szczupłym dochodzeniowcem z warkoczykiem czarnych włosów, zaś prawdziwy podinspektor Robert "Duchu" Duchnowski, którego miałam  zaszczyt poznać w trakcie krótkiego i burzliwego zatrudnienia w Komendzie Stołecznej Policji był szefem techników kryminalistycznych z KSP, szczęśliwie żonatym z księgową Elżbietą a posturą przypominającym piec zakończony regulaminowym, szpakowatym jeżem. Robert Duchnowski to co prawda nie Otyliusz Kochan, niemniej jeden rzut oka do końcowych podziękowań potwierdza że jak najbardziej, pani Katarzyna musi znać tego prawdziwego Ducha skoro tak sympatycznie mu dziękuje. 
Nie mogę być w tym momencie obiektywna, bo prawdziwego Ducha bardzo podziwiałam i szanowałam - zarówno jako idealnego szefa, który zawsze murem zasłaniał swoich chłopaków, jak i jako fajnego gościa z którym oglądało się mecze WGP kobiecej siatki i popijało (całe dwa razy, ale zawsze) służbową wódkę. Pani Katarzyna opisuje go zupełnie inaczej, i w sumie całkiem fajnie. Ducha książkowego z autentycznym łączy chyba tylko nieprawdopodobna siła spokoju. Niemniej skoro pożyczyła sobie "Ultimo" i Czerwonego Pająka nic w tych sprawach nie zmieniając - to dlaczego pożyczyła również Ducha robiąc z niego zupełnie innego faceta? Nie mogła już nazwać tego bohatera Otyliuszem Kochanem?
Reasumując ten przydługi wywód: o ile podoba mi się język i sposób narracji pani Katarzyny, jak również niektórzy (nie wszyscy) całkiem realistyczni bohaterowie (najczęściej ci z drugiego i trzeciego planu), o ile podobając mi się pewne wyraźnie wyodrębnione fragmenty (retrospekcja do lat 90) które tworzą jakiś zamknięty, przepojony emocjami wątek, o ile wspomnienia i przemyślenia naszej Mary Sue o jej alkoholiźmie uderzając autentycznością i bardzo poruszają (człowiek nie obeznany z problemem nie umiałby, moim zdaniem tak pisać, chyba faktycznie zagadałam z tym alter ego)  - o tyle całkiem miłe wrażenie psuje założenie autorki, że czytelnik nie rozpozna głośnej sprawy kryminalnej i może ją opisywać niemal dosłownie. I być może byłoby to wybaczalne u debiutantki - ale "Pochłaniacz" jest czwartą powieścią pani Katarzyny.
Niemniej wciąż mamy do czynienia z dobrym warsztatem i ciekawą wyobraźnią. I gdyby pani Bonda zechciała samodzielnie wymyślać intrygi swoich kolejnych powieści sądzę, że czytałabym je z przyjemnością. Niestety wygląda na to, że autorka ma inne plany - ostatnia część zapowiadanego cyklu o Mary Sue, znaczy się profilerce, ma nosić tytuł... "Czerwony Pająk".
A szkoda. 



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Za każdy kamień Twój...

Bardzo kocham moje Piękne Miasto, i dam w ucho każdemu, kto powie że nie. W końcu sama je wybrałam. Ale jest taki jeden, specyficzny dzień w roku kiedy od samego rana wciąż bez przerwy myślę o innym mieście, tym,  w którym się urodziłam i wychowałam.  A potem, o 17:00, wychodzę na ulicę żeby zatrzymać się na chwilę wśród ryku syren. A jeśli nie syren - to ze słuchawką w uchu, do której kochane Muzo FM gra mi jak co roku "Godzinę W" Lao Che. 
Bo tak mnie wychowano i głęboko wierzę, ze tak trzeba. 
I tak samo starałam się wychować córkę - chyba się udało, bo dziś podziękowała mi, że nauczyłam ją co to znaczy być dziewczyną z Warszawy. 

Bardzo kocham moje Piękne Miasto.
Ale ja również jestem dziewczyną z Warszawy.