poniedziałek, 30 grudnia 2013

Między słowami: Rozmiar

W moim ulubionym, rósioffym zajęciu każda rozmowa obligatoryjnie zaczyna się od identyfikacji klienta, czyli m. in zapytania: "Na kogo numer jest zarejestrowany?".
Powiedzcie mi, proszę, jak ujemnej wielkości trzeba mieć członka, żeby na tak postawione pytanie odpowiedzieć z solennym naciskiem: " No jak to? Na PANA Zygfryda Stułbię!"

wtorek, 24 grudnia 2013

Wigilijnie

Objedzona - acz bez przesady - pozdrawiam już z wygodnego zakamarka pod własną lampą, rozdarta pomiędzy krzyczącymi "Mnie czytaj, mnie!" - "Sezonem Burz" Sapkowskiego i "Opowieściami kryminalnymi" Poego. A wszystkim jeszcze bąbrującym w otchłaniach internetu życzę spokoju, pogody ducha, zdrowia i spełnienia marzeń. A także zielonego karpia i smacznej choinki oczywiście:D

Do życzeń dołącza się Wielki Cthulu:

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Ostatnio nie piszę bo...

1... Czytam.
Bloga "Na marginesie życia" (http://margineszycia.blogspot.com/) wypatrzyła Milva, za co dzięki składam. Żeby było  śmieszniej - dotarła nań przez jeden z blogów widocznych na mojej liście. Sześć stopni oddalenia?
Kiedy mi o nim powiedziała - przysiadałam i przez kilka dni czytałam bez przerwy. Niektóre posty przez następne kilka dni ciężko odchorowując.
Co my tu bowiem mamy? Ano mamy zawodowego Kuratora sądowego do spraw rodziny i nieletnich - i jego podopiecznych w popegeerowskiej okolicy. Podopieczni to "patole", "alki", "szmaty"... Poetyckiego języka Kuratorowi zarzucić nie sposób. Mnie jego rynsztokowe nieraz słownictwo ujmuje bardzo, dodając całości prawdziwych, nie pozowanych na potrzeby bloga emocji. Zarzut braku szacunku dla podopiecznych z kolei śmieszy - dzięki temu co dla nich robi ma prawo o nich pisać prawdę. Historie Kuratora są brudne, nieraz obrzydliwe, nie raz po prostu straszne - ale to też jest życie. To dzieje się tuż obok, za ścianą - tego się nie da zamieść pod dywan i udawać, że nie istnieje!

2... Słucham. A raczej - słuchałam.
Pamiętacie mój entuzjastyczny post sprzed zaledwie miesiąca o przygotowaniach do urodzin Eski Rock? Jak najbardziej się odbyły. Zgodnie z zasadą mistrza Hitchocka najpierw nastąpiło trzęsienie ziemi w postaci koncertu Billy Talent - a potem napięcie stopniowo rosło. Ukoronowaniem całego wieczoru były jak zwykle pogaduchy z mniej lub bardziej znietrzeźwiałymi prowadzącymi, w trakcie których jednemu takiemu bardziej wyrwała się gorzka uwaga, że władze radia gdyby mogły zamieniłyby ich wszystkich na drugiego Kubę Wojewódzkiego, co ma rozpoznawalne nazwisko i dzięki niemu się o radiu pisze. Nieco zlekceważyłam myśląc, że najwyraźniej jakieś promile mi tu rozżalają kolegę - a tu po mniej niż trzech tygodniach od urodzin nadszedł czarny czwartek i z samego rana gruchnęła wieść, że rozwiązano umowę... właśnie z Kubą W. To akurat mało kogo wzruszyło - tyle, że po dwóch godzinach już wszyscy się trzęśli, bo zaraz za Kubą zwolniono również Bisiora, radiowego Ojca Dyrektora programowego - i to z zakazem antenowym do końca okresu wymówienia.
Słuchacze dostali na takie dictum zbiorowego stuporu, i nikt za bardzo nie wiedział co się dzieje, dopokąd następnego dnia właściciel ER, Grupa Radiowa Time nie wydała oficjalnego oświadczenia, że:
1. ER jest radiem skierowanym do młodych ludzi (ekhm...), a reklamodawcy wolą starszą grupę docelową. Starsza zaś grupa docelowa woli... muzykę disco.
2. ER oddaje zatem swoje częstotliwości radiu Vox, które z dotychczasowych "oldies" przebranżowi się na disco i będzie zarabiało.
3. ER nie będzie już zatem radiem ponadregionalnym - tylko lokalnym, warszawskim, dostępnym dodatkowo w necie.
Prawdopodobnie po tym ostatnim Bisior nie zdzierżył i powiedział, co myśli - zakazem antenowym szczerość przypłacając.
I tu, choć coś się w środku robiło z wściekłości i beznadziei - słuchacze ER pokazali, że potrafią. W poniedziałek o 21, kiedy zwykle zaczynał się Bisiorowy "Poduszkowiec" na połowie facepalma zawisł link do piosenki otwierającej zawsze audycję. I to nie tylko u słuchaczy - także na profilach Myslovitz, Uniqplan, What Now i całego mnóstwa kapel zaprzyjaźnionych z radiem.  W międzyczasie oczywiście NRD było regularnie spamowane zgłoszeniami tegoż utworu do listy. Kiedy nadszedł zaś koniec pierwszego "Poduszkowca" bez Prowadzącego - podczas którego w studiu siedziała i dziękowała mu za współpracę cała załoga - zakaz antenowy został zlekceważony w ten sposób, że Anna... zadzwoniła do "słuchacza Marcina" i pozwoliła mu po raz ostatni zabrać głos na antenie własnego radia. Dużo nie pogadał zresztą, bo się popłakał. A wcześniej jeszcze, bo zaraz w piątek, cała załoga zostawiła na antenie playlistę i poszła pić. I zdjęcia z tej pogrzebowej imprezy również szybciutko wskakiwały na facepalma. A potem jeszcze szybciej znikały, kiedy ktoś z zarządu się połapał wreszcie co robią. A potem jeszcze, tak hop siup i z niczego został zwolniony również Wendro, absolutny mój ulubieniec, co zawsze w popołudniowym programie czytał moje maile. 
I tak oto znów chodzę po mieście z mp 3 w uchach, a radio jest rozrywką reglamentowaną godzinami powrotu do domu na poszczególne audycje...

3... Kibicuję.
Po zmianie specjalizacji miłościwy grafik pozwala mi na stałe uczestnictwo w domowych meczach Budowlanych. Przyzwyczaiłam się już do swojej stałej miejscówki, ona do mnie chyba też, no i co najważniejsze - dziewczyny zdają się traktować mnie już jak coś odrębnego od wystroju Atlas Areny.
Co czasem jest szkodliwe. 
W przedostatnim (domowym) meczu dramatycznie i wyłącznie na własne życzenie przegrały z Aluprofem Bielsko - Biała. Trudna to drużyna, jedna z bardziej utytułowanych w Polsce, ale w tym roku wyraźnie obniżyła loty i jest absolutnie w zasięgu Budowlanych. Oczywiście - o ile im się zachce, a wtedy wyraźnie się nie chciało. Dziurawy blok, seryjnie psute zagrywki, pełen rozkład na parkiecie z płaczem, że przeciwnik bije - a potem nagły zryw i w pięknym stylu odrobione pięć punktów z rzędu. Z brakujących siedmiu. Ogólny płacz i zgrzytanie zębami, a paznokcie zjedzone do połowy. Po meczu byłam na nie tak wkurzona, że nawet nie chciało mi się śpiewać z KK "Dzięki za walkę". Normalnie gdyby któraś teraz podeszła, to usłyszałaby od mnie parę ciepłych a propos wpychania zwycięstwa w gardła przeciwniczek. I... właśnie wtedy podeszły. Cielęcym rządkiem, z oczami w podłodze, ewidentnie pocieszyć się, że przynajmniej kibice z nimi zostali - w odróżnieniu od 3 punktów w tabeli. Jako pierwsza szła Ewa, druga rozgrywająca, jedna z moich ulubienic - gdyby zobaczyła, że odchodzę... No nie mogłam im tego zrobić. Ale było to najbardziej zaciśniętozębe "Dzięki" jakie kiedykolwiek z siebie wydusiłam. Z maksymalnym obrzydzeniem do własnego dobrego charakteru nie pozwalającego na kopanie leżących.
Po czym, po dwóch tygodniach, po meczu z Piłą dla odmiany zwycięskim, podeszłam z moją Mikasą i prośbą o jej podpisanie. Rzutem na głęboką wodę - do Magdy Śliwy, pani kapitan i mojego bezdyskusyjnego ukochania na parkiecie Atlasu. A potem już poszło z górki. I każda zaczepiona przeze mnie siatkarka wydawała się... zadowolona. Że grzecznie, że autograf chcę, a jeszcze życzenia przy okazji świąteczne składam. Być może brakuje im kontaktu z kibicami? Kto wie...