czwartek, 24 kwietnia 2014

Lokalizacja to podstawa (autopoprawka)

Dużo szumu w mediach wzbudzają ostatnio kwieciste pomysły terrorystów nazywających siebie radnym PIS w naszym Pięknym Mieście. A to skwer imienia Lecha K. sobie zrobili, a to pomnik najsłynniejszemu lokatorowi Wawelu stawiać będą... Gdyby ktoś z pt Czytelników nie był na bieżąco spieszę donieść, że 7,5 tysiąca podpisów mieszkańców pod obywatelskim projektem uchwały przeciwko czczeniu w Pięknym Mieście pana, który nawet nie wiedział o jego istnieniu wciąż leży w szufladzie przewodniczącej Rady Miasta, która od trzech sesji nie jest w stanie poddać tej uchwały pod obrady i jakoś konsekwencji za takie nadużycie jeszcze nie poniosła.
Dowcip tej sytuacji leży jednak, wbrew pozorom, wcale nie w samowolce i panoszeniu się kilkunastu ultramoherowych terrorystów, którzy demonstrują swój "patriotyzm" koszem całego miasta. Dowcip leży w ich... hmmm.... nazwijmy to ładnie "brakiem świadomości topograficznej".
Otóż skwer imienia Lecha K. założyli sobie państwo w centrum, na jednym z niedużych, miejskich placów. Przy którym, oprócz onego skweru mieści się jeszcze jeden  z najpopularniejszych klubów w mieście. Klub nazywa się "PRL", jest szeroko i pomysłowo reklamowany, co weekend kłębią się pod nim setki osób. Pokłębiwszy się wchodzą do środka, a w środku spożywają alkohol. Nierzadko dużo alkoholu. 
Na owym skwerze państwo terroryści zamierzają sobie również pomnik wystawić. Pomijając sensowność stawiania pomników osobom, które zapamiętane zostaną wyłącznie dzięki Muzeum Powstania Warszawskiego i spektakularnej śmierci, bo nic więcej nie osiągnęły, pomijając również wyjątkowe chamstwo, jakiego dowodzi stawianie pomnika w mieście, które sobie tego wyraźnie nie życzy - stawianie pomnika pod popularnym nocnym klubem jest ryzykowne.
Jestem sobie w stanie wyobrazić, że obywatel Pięknego Miasta, zabawiwszy się po znojnym tygodniu w modnym "PRL", nasączywszy się mocno ulubionym, na ten przykład, mojito - wychodzi z klubu. Wyszedłszy, z nieznośnym ciężarem alkoholu w mózgu oraz na pęcherzu, wzrok zamglony zawiesza na pomnikowej figurze. I z oparów zalegających jego mózg wyraziście wyskakuje wspomnienie, jak to podpisywał przecież projekt obywatelskiej uchwały, a PISuarowscy terroryści schowali go do szuflady i na swoim postawili...
Resztę sobie wyobraźcie. Będzie się działo, oj będzie...

Autopoprawka: Już po napisaniu tego postu podzieliłam się powyższą refleksją z kolegą, który oświecił mnie, że jakoś w lutym (czyli kiedy państwo terroryści robili sobie skwer) klub "PRL" dostał niespodziewaną propozycję przeniesienia się do dużo lepszej lokalizacji, przy samej Pietrynie. Z propozycji, oczywiście, skorzystał. 
Po trupach, ale do celu?

piątek, 4 kwietnia 2014

Uwaga, gwałcą!

26 marca 2014 roku skończyła się w Polsce Gazeta Wyborcza. Wraz z tym artykułem:
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,136812,15691884.html
najpoczytniejszy dziennik niestety dorównał poziomem wszystkim bukowcom razem wziętym.
Dlaczego w ogóle się odzywam? Ano od 12 lat jestem graczem RPG, od jakichś 6 okazjonalnie prowadzę sama. 
Przede wszystkim jednak jestem graczem, któremu zgwałcono postać.
Działo się to bardzo dawno temu, w kampanii Warhammera, drugiej mojej dużej przygodzie z RPG. Grałam postacią Cailin, młodziutkiej studentki uciekającej z ogarniętego zamieszkami miasta wraz z drużyną obieżyświatów, a po szczęśliwej ucieczce przejmującą funkcję drużynowego nawigatora. Lubiłam bardzo tą dziewuszkę, dość cichą i nieszczęśliwie zadurzoną w dowódcy. Niestety, pewnego razu nie mogłam przyjechać na dwie czy trzy sesje z rzędu. Na skutek jakiegoś głupiego nieporozumienia MG uznał, że nie będę już grała i kiedy drużyna ugrzęzła mu jakoś zupełnie w poprzek scenariusza postanowił wykorzystać moją postać. Postawił na ich drodze transport więźniarek z twierdzy, o której powszechnie wiadomo, że jest burdelem dla wojsk imperialnych. Drużyna na krzywdę czuła oczywiście transport odbiła, a w nagrodę, w najdalszym zakamarku wozu znaleźli Cailin. W stanie katatonii, ogoloną na łyso, ze śladami razów na plecach, szczurzych zębów wszędzie a wielokrotnych gwałtów w rzeczy samej i trochę obok, owiniętą w łachmany i zakutą w kajdany większe od niej samej.
Poinformowana o tej sztuczce przez mocno wzburzoną resztę graczy na następną sesję przyszłam jako pierwsza. Wyraz twarzy MG - bezcenny. Odbyliśmy długą rozmowę na osobności w trakcie której sam nie wiedział już, jak mnie przepraszać. Widząc, że chłopak jest autentycznie wzburzony i jest mu bardzo głupio przeprosiny przyjęłam, i ku jego najgłębszemu przerażeniu zadeklarowałam chęć natychmiastowego powrotu do drużyny.
Daliśmy radę, i ja i MG. Ja, po początkowym okresie stresu na sesjach, żalu i kiepskich humorów między nimi pogodziłam się z zaistniałą sytuacją. Bo owszem, bolało. Niby nie zrobiono krzywdy fizycznie mnie - ale komuś, kto w dużej części był mną. Bolało myślenie o tym, zatrzymywanie wyobraźni przed nadmierny drążeniem "Jak to było" i "Co się działo". Czas leczy jednak nawet tak dziwne rany, i konieczność myślenia o tym, że "mnie" zgwałcono - malała.
MG natomiast poprowadził dalej scenariusz tak, że przebyta trauma pomogła mi rozwinąć postać. Podróżujący z drużyną medyk - w rzeczywistości elfi zabójca w służbie Korna - zaopiekował się Cailin i zainteresował jej potencjałem. Kiedy jako - tako doszła do siebie zaproponował, że będzie ją szkolił na zabójcę, na co się zgodziła. W trakcie dalszej podróży, a przede wszystkim szkolenia bardzo się ze sobą zaprzyjaźnili - w rezultacie elfi zabójca poczuł do ludzinki coś całkiem zbliżonego do miłości i oficjalnie, zgodnie z ceremoniałem, zaadoptował ją do swojego klanu. Cailn ma teraz prawo do elfiego nazwiska, brata gotowego dla niej zabijać i całkiem mocne przekonanie, że jej życie jest warte tylko tyle, ile zrobi dla innych. Ot, taki straceniec - psychopata z zupełnie niewyraźnej dziewuszki wyrósł nie wiedzieć kiedy.
Wracając do ad remu - owszem, gwałty w RPG się zdarzają. Jak w każdej społeczności, tak i wśród graczy nie brakuje osób, które  najpierw robią potem myślą, jak to na przykładzie mego MG było widać. Jednakże przez 12 lat spotkałam się z gwałtem w grze raz. Powtórzę: RAZ. O drugim przypadku wiem od przyjaciółki, bardzo doświadczonej graczki, też pojedynczym, i też dotyczącym jej postaci. A przecież przez wiele lat obracałam się w największym w Polsce fandomie warszawskim. Gdyby istniał tu jakiś problem, większy niż początkujący MG nie mający zupełnie wiedzy o życiu i wyczucia - byłoby o nim głośno już dawno. Tymczasem prawda jest taka, że większość sesji odbywa się w stałym, znanym i sprawdzonym gronie, gdzie dokładnie wiadomo na co sobie może pozwolić i MG względem graczy i oni między sobą nawzajem.
Bardzo, ale to bardzo nie podoba mi się, że ogólnopolski dziennik w poszukiwaniu bardzo taniej sensacji robi ze zjawiska owszem, przykrego, ale całkiem marginalnego jakiś stały i uświęcony RPGowy zwyczaj.
Owszem, zgwałcono mi kiedyś postać i miałam z tego powodu traumę. Za to tworząc sobie późniejsze postacie nauczyłam się najczęstszych schorzeń hematologicznych, procedury atestowania psów poszukujących, sporych fragmentów historii Irlandii, teorii programów graficznych i struktury izraelskich służb specjalnych. Że nie wspomnę o pięknej, romantycznej sesji którą poprowadził kiedyś dla mnie Z. kiedy moja wilkołaczyca odkrywała, że miłością jej życia jest Tancerz Czarnej Spirali, czy ostatnim wieczorze z Flameworldem, kiedy na skutek podszeptów MG kolega z drużyny wodził za mną nieco zakochanym spojrzeniem. Czy wreszcie - last but not least - o tym, jak razem z Moją Gładką Inaczej Połową postanowiliśmy zrekompensować sobie brak siebie w realu wpychając nasze postacie do Wilkołaka w romans, i dopiero wydarzenia sesji ośmieliły nas względem siebie na tyle, że wreszcie sobie co trzeba zadeklarowaliśmy.

Tylko czy gdybym napisała artykuł o tym, ile dobrego RGP mnie nauczyło i ile fajnych emocji wniosło w moje życie to ktokolwiek chciałby to przeczytać?