sobota, 22 czerwca 2013

Masz duszę?

"Wiem, że masz duszę" jest od zawsze moją ulubiona książką mojego ulubionego Clarksona. Zgadzam się bowiem w 200% ze stwierdzeniem, że niektóre maszyny to prawie jak ludzie - mają charaktery, mają własne pomysły itp. Wszystkim, którzy w tym momencie zakrzyknęli "Personifikowanie maszyn? Cóż za dziecinada!" chciałabym grzecznie przypomnieć - ile razy krzyczeliście na swój nie chcący zapalić samochód? No właśnie.
Oczywiście nie podejrzewam o duszę każdego napotkanego mechanizmu - musi być odpowiednio znaczący dla człowieka i spędzać z nim odpowiednio dużo czasu.
Miałam dwóch takich mechanicznych towarzyszy w życiu. Miałam - obaj, a w zasadzie obie, juz odmówiły dalszej współpracy ze mną.
Pierwsza była Krowa. Mój pierwszy zupełnie własny aparat fotograficzny, do tego od razu cyfrowy. Dla mnie, wywodzącej się z domu bez fotografii i fotografowania a od zawsze grawitującej w stronę jakiegoś tam wyrażania siebie - nieopisane przeżycie. Ja i moja Minolta DiMaggio s414 wybudowałyśmy w zasadzie 3/4 konta na dA, zwiedzałyśmy Łódź, Mazury, uczestniczyłyśmy w Kliszach z Powstania, nagraniu teledysku Sabatonu, piknikach lotniczych w Góraszce - byłyśmy nierozłączne. Ona robiła najpiękniejsze na świecie zdjęcia w sepii a ja głowiłam się, jak jej na baterie nastarczyć. Ona nagrzewała się w tempie naddźwiękowym a ja cieszyłam się obróbka kolejnych zdjęć. Łatwo się męczyła - w końcu już jako starszą panią odkupiłam ją za symboliczną kwotę od Oka - ale nie ustawała w spełnianiu moich foto zachcianek. Dzielna była i spokojna, moja Krowa ulubiona - aż pewnego dnia zmarła po cichutku, w  windzie, siejąc wokół smrodem przepalonej elektryki i strasząc mnie na pożegnanie, że to winda się pali.
Kupiłam sobie potem kolejną używaną Konicę z Alledrogo, ale to już nie było to...
A jakiś czas potem nastała era Tośki. Tośka - laptop Toshiba Satellite - została podarowana dla Myszy przez pewnego Krzysia, który niechcący spowodował spory zakręt w moim życiu, a potem mi zniknął. Zanim zniknął zdążył obdarować - na podarunku natychmiast położyłam łapę, jako że był to początek mojej pracy w Świńsku Mazowieckim, gdzie ilość komputerów była odwrotnie proporcjonalna do ilości pracowników. Pierwszą rzeczą, za którą Tosię pokochałam było 29 GB muzyki pozostawionej przez Krzysia na dysku - na przykład kompletne dyskografie Prodigy, czy świetnego Massive Attack. Potem okazało się, że nie ma zainstalowanego pakietu Office i trzeba jej było Libre stawiać - i tak stała się fajnie spersonalizowana i moja. A potem nadeszła jesień 2011 i rozpoczęły się podróże do Pięknego Miasta, w których Tosia, co dwa tygodnie towarzyszyła mi mega wiernie po to, aby na co dzień pozwalać mi i Myszy oglądać seriale w naszej maciupkiej klitce na Nowotworach. Przyjechała Tosia ze mną do Pięknego Miasta, doprowadziła do bólu głowy uroczych chłopaków z Lap Comu którzy naprawiali jej zasilanie - i dreptała dzielnie dalej, szeleszcząc zmęczonym już napędem. Aż do dnia kiedy sama ją zabiłam, wioząc tramwajem manele do Jaskini i wypuszczając z dziurawej ręki zamiast miękkiego worka ciuchów - torbę z laptopem.
Pewnie jakoś niedługo będę miała kolejnego lapka. Ale on też nie będzie Tośką...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz