sobota, 21 marca 2015

Angielskie gołębie pokonane przez angielską pogodę

Wszystko było naprawdę ładnie, pięknie i brytyjsko - aż do niedzielnego załamania pogody. Gęsta, angielska mżawka, silny wiatr i ciśnienie w okolicy piwnicy zmusiły nas do porzucenia planów zwiedzenia bagna Redbridge, zaszycia się w kartonowych ścianach domu, obłożenia ciemnym chlebem z humusem i uruchomienia awaryjnego planu nadrabiania zaległości w kinematografii. 
W ramach nadrabiania serdecznie mogę polecić "Birdmana" - zakręcony, dający do myślenia film, a Michael Keaton mimo łysinki wciąż cudowny.
Angielskiej pogody natomiast już polecić nie mogę.
Następnego dnia MGP wrócił do pracy, a ja wstałam już z mózgiem wyciekającym przez nos i gardłem z papieru ściernego. Jeśli do tego dodać jedną plombę wypadniętą i złamaną drugą, oraz pustkę w portfelu (która zmusiła nas do uczczenia pierwszego angielskiego Dnia Świętego Patryka jedną butlą Guinnessa na twarz. Swoją drogą w Anglii 17 marca nie dzieje się niemal nic, widziałam raptem jeden pub z plakatem o Patrykowej promocji) końcówka mojego pobytu na Wyspie nie należała do najpogodniejszych i najzdrowszych.
Zauważyłam zabawną rzecz związaną ze mną i językiem angielskim. Przez pierwsze trzy - cztery dni chodzę po ulicach zasłuchana, bawię się w rozpoznawanie akcentów, próbuję żartować ze sprzedawcami w sklepach i ogólnie cała jestem szczęśliwa, że przebywam w otoczeniu angielskich rozmów do tego stopnia, że aż momentami już myślę po angielsku. A potem się męczę. Wychodząc na miasto zakładam słuchawki, potrąciwszy kogoś mówię "przepraszam", konieczność używania dwóch języków jednocześnie po prostu mnie drażni. Chyba nie miałabym cierpliwości żeby żyć tu dłużej.
Dodatkowo w mieście większym niż średniowieczne Salisbury zaczynam mieć jednak problemy z ruchem lewostronnym. Wpajane od przedszkola patrzenie na lewo przed przejściem dla pieszych działa jak odruch Pawłowa, jeśli mi się spieszy to po spojrzeniu w lewo już wchodzę na jezdnię i dopiero z jezdni patrzę w prawo. A tu zonk, samochód z prawej mija mnie o milimetry... Dwa razy omal się tak nie wpakowałam niewinnym brytolom pod kółka, i wystarczy. Staram się zdwoić a nawet potroić uwagę - no ale czasem jestem zbyt rozproszona, a czasem po porostu wychodzę z gorączką do Tesco po jakieś głodowe zakupy żywnościowe i jakoś tak, sama z siebie... Angielska mania przełażenia przez jezdnię z całkowitym pominięciem przejść dla pieszych i jej zaraźliwość wcale mi tu nie pomaga.
Ale z drugiej strony - gdybym nie była przeziębiona i rozpaczliwie pozbawiona kasy na kolejną tabliczkę czekolady Lir pewnie nie szukałabym tylu dziur w całym.
Nowina z ostatniej chwili: w drodze powrotnej nie zostałam poproszona na Stansted do osobistej. Najwyraźniej koszulka Muzo FM wzbudza serdeczność angielskich celników. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz