czwartek, 12 marca 2015

Angielskie gołębie kontratakują

Po włączeniu dziś rano odtwarzacza pierwszą pieśnią jaka się z niego rozległa było "Last Flight To Cambodia". Adekwatnie, zważywszy na wczorajszą, kolejną już podroż do krainy lewostronnych gołębi, po sporej części lotniczą. Z podroży tej wyniosłam dwa ciekawe doświadczenia: otóż najpierw celniczka z Lublinka wysypała się, że dopóki się nie skurczę i nie przestanę nosić glanów i plecaka w woodland zawsze będę proszona do kontroli osobistej "za wygląd". Można się poczuć jak uciskana mniejszość. A potem usłyszałam komplement mojego życia, mianowicie że mój akcent w angielskim jest szkocki lub irlandzki. I fakt, że powiedziała to Rumunka wagi komplementu nie umniejsza, bo mieszka na Wyspie już kilka lat.
No ale to wczoraj. Dziś zostałam podstępnie porzucona na pastwę pięknego miasta Southampton, gdyż MGP udał się do nowiuśkiej pracy. Postanowiłam zatem przyjrzeć się miastu z perspektywy pieszego - i pierwsze co odkryłam, to dorodne, kwitnące już na biało i zawrotnie pachnące drzewko owocowe. A zaraz potem - ciemno zielonego doubledeckera (jak się okazało - szkolnego, liniowe są w standardowym tu granacie i czerwieni).
Southampton z perspektywy pieszego jest dużo większe i dużo nowsze niż Salisbury. Sama ulica charity shopów (jeśli już o tym pisałam to pardon, ale się powtórzę - w Anglii nie ma naszych sklepów z używaną odzieżą. Zarówno odzież, jak i książki i wszystko inne niepotrzebne anglicy oddają organizacjom charytatywnym, które sprzedają je potem na cele statutowe. Dla mnie super sprawa) ma ładnych parę kilometrów długości - i oprócz charity zawiera też fryzjera "Kosmyk" i sklep "wszystko za 99 pensów" przez który zapałałam namiętną miłością do czekolady mlecznej z karmelem o smaku Guinnessa. Jest też Southampton dużo bardziej technologiczne i nowocześniejsze - znaczna część mojego dzisiejszego łazęgowania wiodła do portu wzdłuż linii kolejowej.
Jeszcze nie wiem, czy się polubimy z tym pięknym miastem. Ale w Tesco była promocja na sushi - więc to punkt na jego korzyść. Za to jednorazowy bilet autobusowy mają po dwa funty, więc dla oszczędności nawinęłam dziś na me biedne stopy dobre 10 kilometrów i mam trochę żalu o to.
Ale w ogólnym rachunku chyba jednak plus, bo na wieczór do przetestowania mam West Indies Portera - tak, Guinness wytwarza nie tylko Guinnessa. Będę czcić fakt, że już pierwszego dnia pobytu tu potrafiłam prawidłowo wskazać drogę. Co z tego, że do miejsca w którym byłam pięć minut wcześniej, liczy się sukces.
  Może więc jednak mamy przyszłość, ja i Southampton...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz