sobota, 14 marca 2015

Angielskie gołębie mają pod wiatr

Najbardziej inteligentna rzecz jaką można zrobić przebywając nad sporym zbiornikiem wodnym? Wybrać się w podróź po nim nie sprawdziwszy najpierw siły wiatru.
Southampton jako takie leży w ujściu dwóch rzek: Test i Itchen. Morzem więc pełnym nie dysponuje, ale jak zawieje, to i tak trzeba się trzymać. Od dwóch dni wieje bardzo uparcie, od dwóch dni również wraz z MGP nosi nas twardo tylko w okolicach wody. Rezultat łatwy do przewidzenia: siano miast fryzury, drewniane klocki miast przemarzniętych łap i ogólne poczucie nadchodzącego przeziębienia. Ale bez względu na rezultat - warto.
Wczorajszy dzień pozwolę sobie jeszcze przez chwilę zatrzymać w tajemnicy - muszę wrócić do domu i obrobić zdjęcia, żeby pokazać coś naprawdę cudownego. Natomiast dziś postanowiliśmy się nieco pobujać na falach obu rzek i wybrać w podroż promową do miasteczka Hythe.
Dlaczego Hythe? No bo strasznie się chciało pobujać, a podroż na lokalną największą atrakcję czyli wyspę Wight przerosła nasze możliwości finansowe. Czego oboje bardzo żałujemy, gdyż na Wight kursują dwa środki transportu do wyboru: duże, stateczne promy samochodowe (linii "Red Funnel", od razu przezwane przez nas Lejkami), którym pokonanie trasy w jedną stronę zajmuje godzinę, oraz zwrotne dwukadłubowce na nieprawdopodobnie mocnych silnikach, oczywiście o ponad połowę mniejsze (linii "Red Jet", pomysłu na ksywkę brak) które ten sam odcinek Southampton - Wight pokonują w 25 minut. Można więc swobodnie wybierać między nienerwowym rozkołysem a chęcią jak najszybszego dorwania się do atrakcji trzeciej co do wielkości wyspy Wielkiej Brytanii takich jak coroczny Festiwal Czosnku...
Stanęło zatem na Hythe i w drogę wybraliśmy się biało - zielonym promem "Wielkie Nadzieje". Hythe jest miasteczkiem maleńkim, w charakterze atrakcji turystycznej posiadającym baaardzo długie drewniane molo, po którym kursuje specjalna kolejka przewożąca pasażerów z promu do miasteczka. Kolejka jest zielona, z wyglądu pamięta czasy króla Ćwieczka a z wielkości nadaje się wyłącznie dla lalek, i to tych szczuplejszych. W miasteczku, rzecz jasna, występuje uliczka charity shopów (całych trzech) która zachwyciła mnie bezgranicznie, ponieważ dopiero w tamtejszym sklepie Fundacji Sue Ryder znalazłam zgrabny stosik zawierający cuda takie jak "Niesławni mordercy" i "Who is who seryjnych zabójców". Gdybym nie wydała kwoty przeznaczonej na rozbudowę Biblioteczki Małego Kryminalisty już wcześniej - obłowiłabym się jak sroka.
Poza molo i uliczką charity miasteczko okazało się posiadać jeszcze marinę - i to dopiero był strzał w dziesiątkę. Położone w sporym lasku osiedle eleganckich szeregowców, poprzecinane kanałami tak, aby każdy mógł trzymać swoją łódkę tuż przed domem. Jak mawia Andżelika - bajka. Pewnie, że do cywilizacji daleko - ale za to wychodzisz rano przed dom i słyszysz mewy. Ja tak chcę. I obiecuję nie zwariować po tygodniu.
Piosenki dnia dziś nie było, no bo peregrynując obok MGP nie wypada mieć słuchawek w uszach. Pożywieniem zaś ponownie została czekolada ze sklepu "wszystko za 99 pensów" - irlandzka mleczna Lir z nadzieniem o smaku Baileys'a oraz Famous Grouse. Żeby było śmieszniej - z trzech takich sklepów w mieście dostępna tylko w jednym. A to gruby błąd... choć nie wiem, czy jedzona gdzie inndziej niź na kamienistym wybrzeźu mariny w Hythe smakowałaby równie wybornie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz