niedziela, 4 maja 2014

Cały dzień na farcie

Druga połowa miesiąca, niestety, z nużącą regularnością oznacza u nas totalny brak pieniędzy na cokolwiek i konieczność trzykrotnego omówienia każdej złotówki przed jej wydaniem. Ot, przywykliśmy.
Ale co zrobić, jeśli na drugą połowę miesiąca, konkretnie na 27 wypada trzeci mecz mistrzostw Polski w siatkówce, a Skra Bełchatów w dwóch poprzednich zbiła Resovię Rzeszów tak konkretnie, że wszystko wskazuje na to, że trzeci mecz będzie ostatnim?
Na początku chciałam być bardzo odpowiedzialna, więc zarządziłam, że nie ma mowy o pożyczeniu pieniędzy na bilety, bo pewnie za chwilę trzeba będzie pożyczać na życie. Namówiłam więc Ryśka żeby pogadał ze swoim naczelnym i złożył wniosek o akredytację dla nas obu. Na tą okoliczność pożyczyłam nawet lustrzankę od jednego z kolegów (dziękuję, Marcin;), Rysiek akredytację złożył, czekamy. Czwartek - rusza sprzedaż biletów, rozchodzą się w 40 minut, nic nie zostaje. Piątek - decyzja odmowna, żadna z nas nie dostaje akredytacji.
Zdaje się, że formę musiałam prezentować ciężką, bo kiedy w ten sam piątek władze Skry ogłosiły, że wystawią pod halą telebim z transmisją meczu MGIP z ciężkim wzrokiem podał mi kwotę potrzebną na bilety do Bełchatowa i z powrotem i polecił jechać, bo doskonale wie, że i tak nie wytrzymam.
Spakowałyśmy więc siebie, aparat - jedziemy. Już w PKSie spotykamy znajome twarze, każdy szczęśliwy że posiada bilet lub akredytację, tylko my stanowimy zespół dzielnych kamikaze jadących totalnie w ciemno... A trzy wsie przed Bełchatowem okazuje się że dalej nie jedziemy, autobus padł, czekanie na zastępczy potrwa do godziny. 
Szczęście w nieszczęściu - autobusowi udało się doturlać do lokalnego spożywczaka, choć na lody więc poszłyśmy, co okazało się potem jedynym naszym posiłkiem do powrotu do domu. Szczęście w nieszczęściu nr 2 - jako jedyne nieobiletowane nie miałyśmy ciśnienia co będzie, jeśli nie wejdziemy i mogłyśmy spokojnie kontemplować wielką mapę gminy.
Oczekiwanie na zastępczy trwało, wbrew ponurym prognozom, niecałe pół godziny i w Bełchatowie zameldowałyśmy się z zapasem do meczu. Pod halą - gęsto. Ludki kręcą się z kartkami "kupię bilety" lub pod takowymi siedzą. Jest trochę kibiców w barwach Resovii, trochę ZAKSY, napięcie wisi w powietrzu. Stoimy pod samym wejściem do hali i rozmawiamy ze znajomą Ryśka, kiedy nagle ktoś ze stojącego tuż przy nas wianuszka bardzo eleganckich osób płci obojga stwierdza "No to co my zrobimy z tymi biletami?". Niewiele myśląc odwracam się i z promiennym uśmiechem proponuję "Jeśli mają państwo jakieś bilety na zbyciu to my się bardzo chętnie zaopiekujemy i zapewnimy im dobre warunki". Rysiek w tym samym tonie dorzuca, że będziemy regularnie karmić i wyprowadzać na spacery. Państwo od takiej deklaracji nieco głupieją, ale uśmiechając się miło obiecują, że jeśli ich znajomi nie dojadą, bilety będą nasze. Super! Powstrzymując nadmierną radość gadamy z ową znajomą dalej, jest pięć minut do meczu, kiedy wytworna pani pyta: "To ile biletów wam potrzeba? Jeden czy dwa?" i wręcza upragnione czarno - żółte świstki. Po czym oddala się tak szybko, że nie zdążamy jej paść do stóp. Bez przesady, bilety okazują się darmowymi wejściówkami z puli sponsorów - ale najważniejsze, że są.
Szczęśliwe wpadamy zatem na halę, akurat kiedy Klub Kibica kończy śpiewać "Nie dla nas jest porażki smak, nie dla nas forma zła". Krótka chwila na orientację czaso - przestrzenną, wbijamy bezczelnie na schody między sektorami, zdążam wyciągnąć i uruchomić aparat, kiedy przy dźwiękach orkiestrowej wersji "Final Countdown" dokładnie naprzeciw nas rusza w górę trybuny najpiękniejsza na świecie flaga sektorowa z bełchatowską pszczołą i napisem "Witamy w ulu". Na ten dźwięk i widok mam ciarki na grzbiecie: o rany, o rany, jestem tu...
Jestem i patrzę, głównie przez obiektyw. Pierwszy set, frakcja argentyńska odstawia husarię, Skra wygrywa do 17. Drugi set, Sovia o dziwo prowadzi, na zagrywkę wychodzi Maniek Wlazły i bezlitośnie posyła cztery asy z rzędu. Wlazły wygrywa do 20. Trzeci set, Sovia nawet nie bardzo próbuje udawać że gra, trenejro wrzuca więc zmiany, żeby Maćkowiak i Tuia pokosztowali mistrzowskiego meczu, Skra wygrywa do 18 - mamy to!!!
Radość, śpiew, krzyki, mistrz Polski wrócił do Bełchatowa. Dwoję się i troję próbując złapać w kadr wszystko, co dzieje się na dekoracji.  W przerwach między zdjęciami biję brawo aż mnie łapy bolą. Trwa to i trwa, i dopiero kiedy wyłazimy przed halę uświadamiam sobie, jak mało w środku było powietrza. 
No ale powietrze powietrzem, a tu atrakcji ciąg dalszy - szykuje się uroczysty konwój mistrzów po mieście. Przodem władze klubu (na hondach goldwing i harleyach valkirye, hłe, hłe) za nimi sztab na mniejszym i zawodnicy na dużym, wojskowym transporterze. A potem pięć czy sześć suvów i półciężarówek wypchanych Klubem Kibica. Pamiętna ostatniego afrontu jaki mnie od nich spotkał mam na sobie przymałą, ale klubową koszulkę, Rysiek oczywiście w swojej z numerem 10 - łapie mnie nagle za aparat i ciągnie w stronę jednego z suvów. Znajomy kibic na pokładzie pozwala nam się dosiąść - i ruszamy w miasto. 
Konwój krąży tempem patrolowym, zawodnicy tańczą i machają żółto - czarnymi flagami, Klub Kibica wywrzaskuje kolejne przyśpiewki - a ludzie na ulicach zatrzymują się, machają, biją brawo, robią zdjęcia. Mam głęboką pewność, że cały Bełchatów cieszy się z nami. A to podobno piłka brzuszna jest naszym sportem narodowym... W Bełchatowie lepiej tego głośno nie mówcie.
Akurat kiedy wracamy pod halę zaczyna padać, i to dość mocno. Chowamy się więc, razem z garstką czekającą na powrotny PKS w hallu Hali Energia. A obok nas, za uchylonymi drzwiami biura marketingowców leje się wódka i huczy impreza. Marketingowcy wyglądają do nas parę razy i proponują tort, ale nie chcemy przeszkadzać.  Ale, jako że na paliwie nie oszczędzają, dość szybko od fazy imprezowych rozmów przechodzą do kibicowskich przyśpiewek, i wtedy już śpiewamy razem z nimi, a kto bogatemu zabroni. Więc po którymś kolejnym nawrocie "Kto nie skacze ten z Rzeszowa" z biura wytacza się uroczy szef marketingu i dziękując nam za wsparcie wręcza po klubowym szaliku. 
W końcu deszcz słabnie i Rysiek, z lokalnymi kumpelkami idą eksplorować okolice hali. Długo ich nie ma, więc ruszam z odsieczą - a te właśnie biorą od kogoś przez okno kieliszki, ewidentnie z wódką. Podchodzę więc, protestując że o mnie zapomniały - i za oknem widzę akurat tego siatkarza Skry, za którym mi się głowa kręciła cały sezon, bo i męski, i przystojny, i fajnie gra, i miły w kontaktach z kibicami, i Imperatyw Opkowy połączył nas już na pierwszym meczu, i w ogóle... A ten śmieje się do mnie, i mówi, że jak nas tyle to żebyśmy już weszły, będzie wygodniej.
Wchodzimy zatem na zaplecze klubu. Ślady imprezy mega hucznej, wódka pycha, dwie kolejki na szybko dodają mi wariackiej odwagi i pytam Pana Imperatywa, czy by mi koszulki swojej nie oddał. Odmawia, tłumacząc, że już wszystkie rozdał, żadnej nie ma, co udowadnia podciągając bluzę i pokazując idealny kaloryfer i śliczną klatę... O rany, o rany, o rany. Wódka na pusty żołądek i taki widok, to nieco za dużo, chyba miękną mi kolana. Zamiast koszulki proponuję kolejkę, śmiejemy się, ktoś go wywołuje do innego pomieszczenia - i na szczęście, bo ja nie wiem, gdzie  by mnie ta wariacka odwaga doprowadziła...
Dziewczyny już chwilę wcześniej wysypały się na korytarz, gadają tam z fakcją argentyńską i połową francuskiej. Panowie są mocno wstawieni a jeszcze mocniej szczęśliwi i życzliwi światu, rozemocjonowany Rysiek ściska w objęciach klubową bluzę i gatki zdarte z jednego z młodszych zawodników. Robię zdjęcia, dyskutuję z francuzem o znaczeniu tatuaży... Aż przegania nas klubowy DJ prosząc, że kilku mocno zrobionych chłopaków siedzi w szatni i wstydzą się przy nas wyjść, więc żebyśmy poszły już na imprezę i powołały się na niego, to nas wpuszczą...
Oczywiście grzecznie się zgadzamy, zwłaszcza, że godzina naszego autobusu zbliża się niebezpiecznie. Dziewczyny lecą na imprezę, ale my z Ryśkiem postanawiamy być rozsądne i nie ryzykować - tyle emocji, zero jedzenia, jeszcze jedna kolejka i będzie po nas. Jako się rzekło, tak i robimy - z żalem żegnając mistrzowskie miasto Bełchatów.
Reasumując: na zupełne, gnatożujskie piękne oczy udało nam się wejść na mecz, dostać się do konwoju, dostać po szaliku i wejść na klubową imprezę. Jeśli kiedyś takie dni jak ten przestaną mnie cieszyć - proszę mnie uśpić. Natychmiast.
Kawałek Mistrzów Polski na dobranoc: 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz