sobota, 14 lipca 2018

Ja NIE pisać biografii.

Dzień dobry, cześć i czołem!
Przyznam się uczciwie, że myślałam, że już nigdy tu nie wrócę. Po powrocie MGIP w naszym życiu zaczęły się takie zawirowania i trąby powietrzne, że kolejna reaktywacja bloga spadła gdzieś w okolice końca list moich potrzeb. Im dłużej trwała bezczynność, tym trudniej było mi zabrać się do jakiejkolwiek roboty, aż w końcu uznałam, że po prostu zachowam to miejsce dla kilku opowieści które udało mi się stworzyć.
Niestety nie byłabym sobą, gdyby dziwne rzeczy przestały mi się przytrafiać tylko dlatego, że grzecznie zmieniłam: a) stan cywilny (Moja Gładka Inaczej Połowa jest już Moją Ślubną Połową); b) miejsce zamieszkania (najbliższą moją sąsiadką została niejaka Katedra); c) warunki pracy i płacy (niestety niewiele).
Na początku czerwca miałam więc wypadek. Podczas Ligi Narodów Polska - Niemcy, a w zasadzie tuż przed meczem zeszłam bezpiecznie po wysokich, stromych schodach Atlas Areny i kierując się stronę swego sektora stanęłam tak, że lewa stopa formalnie podwinęła mi się pod spód. I, jak łatwo zgadnąć - złamała się. Sprawnie opatrzona przez miejscowych ratowników oczywiście obejrzałam sobie mecz, następnie doskakałam na jednej nodze do samochodu zwanego Biedronką, odsiedziałam jeszcze przepisowe dwie godziny na SORze i wróciłam do domu zaopatrzona w gipsową bułę na nodze, kule babci MŚP i zwolnienie na miesiąc.
Jako że nawet o kulach mogę co najwyżej kicać na zdrowej nodze - zostałam uziemiona w łóżku. Na uziemienie i jego piekielną nudę lekarstwem zaś najlepszym są kilometry seriali (równolegle Netfilix i starożytne "Without a trace", polecam) i czytanie. A jako żem biedna i obłożna zażyczyłam sobie od Ryśka dostarczenia wielokrotnie odwlekanego "Jamesa Hetfielda. Człowieka z metalu" Marka Eglintona.
Warto w tym momencie, jak sądzę, przyznać się ponownie - Metallicę kocham i czczę, choć nie bezkrytycznie, od jakichś 30 lat, wychowałam się na ich wczesnych albumach, dojrzewałam z tymi późniejszymi, niektóre puszczałam małemu Ryśkowi zamiast kołysanek, a teksty Hetfielda z "Ride the lightning", "Master of puppets" i "...And justice for all" przetłumaczyłam w czasach szkolnych chyba wszystkie, nieźle dzięki temu opanowując język angielski. Publikacji poświęconych Metallice przeczytałam chyba większość dostępnych po polsku, część mam na własność, na czele z "Metallica. Bez przebaczenia" Joela McIvera, wspaniałą biografią całego zespołu. A do tego mam naprawdę dobrą pamięć do szczegółów.
Kiedy tylko Rysiek dostarczył zamówioną pozycję zauważyłam, ze Pan Autor dodał do swojej książki podtytuł "szczegółowa biografia". Z radością zaczęłam sobie wyobrażać tą ucztę - Papa Het taki skryty i nie wynoszący nic do mediów, i nagle szczegółowa biografia, no to ja się wreszcie dowiem a dowiem...
Otóż nie.
Książka sprzedawana jest w formie ofoliowanej. Tak jakby wydawnictwo chciało uniemożliwić czytającemu zajrzenie do wnętrza i przekonania się, cóż tam jest - a raczej czego nie ma. Bo szczegółowej biografii nie ma tam na pewno.
Początek jest nawet niezły, i to jedyna część, którą mogę z czystym sumieniem pochwalić. Krótki portrecik pryszczatego, małomównego, pochłoniętego muzyka i ostro pijącego Jamesa w wieku lat nastu jest czymś nowym, a wyjaśnienie historii związków jego rodziny z pewna chrześcijańska sektą kompletne i dające bardzo satysfakcjonujący wgląd w ta mroczniejsza stronę jego natury. Natomiast opisy jego młodzieńczych przyjaźni pokazują z kolei Jamesa towarzyskiego i lojalnego, co tez jest dla jego charakterystyki ważne.
Ale im dalej, tym gorzej. 
Zacznę może od tego, ze Pan Autor wprost nazywa się wielkim fanem Metallicy i chwali, ze należy do ścisłego grona najwierniejszych, do tego stopnia, ze w latach 90 - tych był na przynajmniej jedynym tajnym koncercie zespołu. Świetnie. Gratulki, Panie Autorze. To jakim cudem tak wielki fan robi tak proste błędy merytoryczne w historii swojego zespołu?
Pan Autor twierdzi, ze Lars Ulrich, podobnie jak James, urodził się latem 1963. Otóż nie - urodził się w grudniu. Tekst Whiskey In The Jar przypisuje Thin Lizzy - otóż nie, to irlandzka piosenka ludowa, jedynie zaadaptowana przez Thin Lizzy. Autorstwem utworu Stone Cold Crazy obdarza zaś zespół Motorhead. Otóż.... Uszanuję Wasza  inteligencję i nic więcej nie powiem. 
Te błędy - na szczęście - wyłapał pan Robert Filipowski, tłumacz tego wątpliwego dzieła. Mam nadzieję, ze został za swoja syzyfowa pracę odpowiednio wynagrodzony...
Niestety, pozostały jeszcze błędy których pan Robert nie wyłapał. Pierwszy to nazwanie Jamesa kompozytorem utworów Metallicy. Owszem, przykładał zdolne łapki do tej muzyki - ale jedynie jako współkompozytor. Muzyka, przynajmniej przez pierwsze cztery albumy, jest opisana jako dzieło całego zespołu, i o ile Pan Autor nie ma jakichś tajnych danych dostępnych jedynie dla prawdziwych fanów - tak powinna być traktowana. James Hetfield jest natomiast wyłącznym autorem 99% teksów zespołu, w tym wszystkich na pierwszych czterech albumach, a o tym wzmianki w jego szczegółowej biografii już nie ma. 
Drugi ze znalezionych przeze mnie błędów to już większa kontrowersja. Otóż Pan Autor przypisuje znaczenie tatuażu na ramieniu Jamesa przedstawiającego płonące karty do gry z podpisem "Carpe Diem" upamiętnieniu wypadku na koncercie w Kanadzie kiedy to właściciel ramienia został poparzony źle przygotowana pirotechnika. Tymczasem wspomniany przeze mnie Joel McIver w "Bez Przebaczenia" ten sam tatuaż wyjaśnia faktem, ze w wieczór przed śmiercią Cliffa Burtona w wypadku autokarowym James przegrał do niego w karty miejsce, na którym Cliff zginał. Lub wygrał miejsce na którym sam spał, wybaczcie, czytałam dawno i szczegóły mi się nieco zatarły. Kto ma rację? Wersja McIvera przemawia do mnie mocnej, choćby dlatego, ze to James jest głównym opiekunem pamięć Cliffa wśród fanów, a tak bezpośredni związek z jego śmiercią byłby dobrym powodem po temu. Oraz - last but not least - McIvera nie złapałam na żadnym błędzie merytorycznym. 
Pozostałe zarzuty to już w zasadzie tylko drobiazgi, w porównaniu z powyższymi. Na przykład: po co informować fanów, który album Metallicy ukazał się równo z którym albumem Celine Dion, skoro połowa fanów tej pierwszej pewnie nie ma zielonego pojęcia o istnieniu tej drugiej?
Mnie, jako fankę Jamesa drażni zwłaszcza uparte nazywanie go przez Pana Autora geniuszem. Really, queen? Geniusz, jak dla mnie, to Jimi Hendrix, Bob Marley, czy choćby David Bowie. Ktoś kto stworzył dzieła wiekopomne, inspirujące następne pokolenia. James jest tylko i aż niezwykle utalentowanym muzykiem obdarzonym wielka charyzma. Zdarzają mu się błędy, jak każdemu - na przykład St. Anger czy niesławne Lulu. Pan Autor również te błędy widzi. Spora część książki to  - zamiast szczegółowej biografii - szczegółowa recenzja kolejnych płyt, z rozbiciem na utwory oczywiście. Wychodzi z nich wyraźnie, ze Pan Autor należy do frakcji "Metallica skończyła się na Kill'em All", bo w zasadzie żadna z późniejszych niż 1991 rok płyt nie znajduje w jego oczach uznania, a ilość jadu wylewanego na co kiepściejsze kawałki jakoś mi się kłóci z jednoczesnym upartym wmawianiem czytelnikom, ze ich autor to geniusz. 
Oprócz wspomnianych recenzji mamy jeszcze dość dokładne kalendarium dat i osób związanych z zespołem. O życiu prywatnym jego frontmana - kiedy się ożenił i z kim (McIver pisze o jego żonie ze trzy razy więcej) oraz kiedy przyszły na świat jego dzieci i jak dostały na imiona. To wszystko. W szczegółowej biografii. 
Na zakończenie wydania polskiego mamy trzy dodatkowe rozdziały napisane przez pana Pawła Brzykcego, które dociągają historię do ostatniego albumu Hardwired... To self - destruct. Z tych trzech rozdziałów łypie do nas sympatycznie o wiele więcej historii o Jamesie niż z 17 poprzednich oryginalnego Pana Autora. I to, myślę, najlepiej świadczy o poziomie, czy raczej braku takiego w wypadku "Jamesa Hetfielda. Człowieka z metalu".

PS W trakcie tworzenia powyższego tekstu dziwne rzeczy nie przestały się przytrafiać. Po pierwsze - uzyskawszy po kolejnej kontroli zgodę na zamianę gipsu na ortezę z radości poszłam się wykąpać. A w wannie, stanąwszy na palcach lewej nogi usłyszałam chrrrrrup... I dorobiłam się kolejnego złamania, tej samej nogi w tym samym miejscu. Stad nadal pozdrawiam Was z mojego łóżeczka w widokiem na przeciwległy blok, z noga oparta na poduszce z meduza meldując, ze zrastam się wolno, a końca zwolnienia na razie nie widać. 
A potem mój dzielny laptop doszedł do wniosku, ze już mu się nie chce i klawiatura zaczęła czynić psoty. Permanentnie przebywa w stanie Caps Lock, do normalności powraca jedynie incydentalnie, a do tego polskie znaki raz sobie życzy posiadać, a raz omija wzgardliwie. Więc jeśli brak tu jakiś ogonków to uprzejmie przepraszam, ale na razie tak  niestety zostanie.
A na końcu wyłamałam sobie ostatnią posiadana protezę zębowa, więc witaj zdrowa dieto z jogurtów i bananów...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz