niedziela, 18 października 2015

Od czego zależy punkt widzenia?

A konkretnie: mój punkt widzenia. Na moją własną pracę.

Otóż, zgodnie z tradycją - od punktu siedzenia oczywiście.
Już spieszę wyjaśniać.
Praca na zastępstwo ma to do siebie, że ciepają takim pracownikiem wszędzie tam, gdzie aktualnie tania siła robocza jest potrzeba. W moim obecnym Sądzie zaczęłam więc od Wydziały Karnego w podstawowej lokalizacji, a kiedy przestałam być tam przydatna - przesiedlono mnie do Wydziału Cywilnego na dalekiej peryferii. 
Wydział Karny. Ech, wydawałoby się sama poezja, wymarzone środowisko naturalne dla moich kryminalnych ciągot i pomysłów. Otóż - nie.
Owszem, sprawy jak to w karnym ciekawe. Sąd Rejonowy, więc żadnych poważnych paragrafów, ale pobicia, narkotyki, kradzieże - a i owszem. Wydział z ujemnym wpływem, więc spraw w referacie raptem kilkadziesiąt, sesje wykańczane w ciągu jednego dnia, protokołowanie za to 3 do 5 razy w tygodniu, ale po 2 - 5 spraw na raz. Ogólnie - nie przepracowywałam się. Nieraz bywało tak, że akta sprawy to sobie przed rozprawą czytałam w całości (zwłaszcza jeśli dotyczyły przesłuchań w Niebieskim Pokoju), nieraz jak mi się nie chciało drążyć zawiłości merytorycznych cały dzień czesałam Wikipedię na najprzedziwniejsze tematy. W szafie albo pusto, albo słupek akt jak akurat mi się dwie sesje do wykonania skumulowały. Na całą szafę jeden słupek, tyle co nic.
Dlaczego zatem nie? Bo ludzie. 
W pokoju siedziało nas sześcioro. Ton nadawali: starsza dziewczyna, moja imienniczka zresztą, która na wejściu zabroniła mi się do siebie odzywać oraz krępy ojciec dwójki dzieci który na każde moje pytanie odpowiadał takim tonem, że kuliłam się ze strachu. On przynajmniej wiedział jak mi na imię, ona na trzy miesiące siedzenia biurko w biurko splamiła usta zwróceniem się bezpośrednio do mnie dwa razy. Dwa. Oprócz tej dwójki był jeszcze drugi ojciec rodziny - kiedy ich nie było był wesoły i zaczepny, kiedy pojawiało się któreś z prowodyrów zaczynał się zajmować tylko nimi i ignorować mnie całkowicie. Zespół uzupełniali młoda dziewczyna, ulubienica pokoju, uprzejma i delikatna osóbka której ślubem żyli wszyscy i młody chłopak, jako jedyny traktujący mnie zawsze w sposób przyjazny. Ta ostatnia dwójka za plecami pozostałych potrafiła mi powiedzieć, że oni też uważają że coś tu jest nie w porządku, ale nigdy nie zrobili nic żeby się temu przeciwstawić. Rezultatem takiego podziału siły bywały tygodnie, kiedy przez większość czasu w pracy mówiłam tylko "cześć" wchodząc do pokoju i drugie "cześć" opuszczając go po ośmiu godzinach, przez które byłym traktowana jak przejrzyste powietrze. Nie znosiłam tego najlepiej. Dodatkowo drażnił sędzia z którym pracowałam - ignorował mnie na podobnym poziomie, z sali uciekał zaraz za ostatnią stroną, o poprawienie protokołów musiałam go prosić około tygodnia, nigdy nie miał czasu o niczym ze mną rozmawiać.
Męczyłam się. Teraz już mogę powiedzieć wprost: pomimo otoczenia wymarzonych okładek z czerwonymi paskami każdy dzień w takiej atmosferze był dla mnie męką. Nie raz powtarzałam sobie, że lepiej tak niż z nieustająco trajlującym mi nad głową babińcem ze starego Sądu, ale wcale nie było lepiej. Było inne gorzej.
 Wydziałów Cywilnych, w których przepracowałam większość swojej sądowej "kariery" nie znoszę serdecznie, gdyż zupełnie nie po drodze mi z tematyką dziejących się tam spraw. Może w co setnej dzieje się cokolwiek dla mnie interesującego, a może i nie. Do tego ilość akt nie do przerobienia dla jednej osoby - i już wiadomo czemu polecenie przesiedlenia się przyjęłam z widocznym szczękościskiem. 
Niemniej darowanemu zastępstwu nie zagląda się nigdzie. Przesiedliłam się. Dostałam biurko tyłem do drzwi i przydział do sekcji nakazowej - brrr!
Moja praca składa się z otwarcia akt, ułożenia stron we właściwej kolejności, przedziurkowania, zszycia klipsem, ponumerowania, ostemplowania odpisów. wygenerowania z sytemu pism przewodnicz (nic nie muszę pisać, wciskam tylko "twórz"), podpisania, zakopertowania, zaniesienia do poczty. I tak na razie 20 - 25 razy dziennie, docelowo powinna około 50. Nic tylko womitować z nudy, prawda?
Ale w mojej pracy pokój dzielą ze mną: Ania (+50, nieco rozproszona ale opiekuńcza), Marek (+50, zabójcze poczucie humoru), a przez sąsiednią ścianę występują: Marta (studentka, gadżeciara, uświadamia mnie w kwestiach technicznych), Michał (+20, wielbiciel muzyki folk) i Karolinka (+40, rockandrollowa mamuśka). Czujecie różnicę? 
Bo ja czuję. Codziennie. Jest sporo śmiechu, jest sporo rozmów merytorycznych, jest sporo zgodnego milczenia kiedy każdy wściubia nos w swój monitor. Jest dobra atmosfera i nawet nakazy zapłaty jakieś mniej obrzydliwe się robią. 
Tak więc jasno widać, że mój punkt widzenia na własną pracę zależy od punktu w jakim siedzę, a konkretnie - między kim siedzę.

A tak jeszcze w ramach P.S.: nie umiem przejść do porządku dziennego nad tym, że we wtorek Oscar Pistorius wychodzi z więzienia, po odbyciu raptem roku kary z pięciu lat zasądzonych za czyn, który jeśli nie był morderstwem to ja jestem krzaczkiem agrestu i piszę tu do Was liściami.
Jeśli jest coś gorszego i bardziej bezsensownego od perspektywy zmian na naszej scenie politycznej po przyszłej niedzieli - to jest to południowoafrykański wymiar sprawiedliwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz