wtorek, 16 grudnia 2014

W angielskim gołębniku: Duży samolot w swoim żywiole.

Już na samym początku podróży wyszła na jaw najbardziej wstydliwa tajemnica mojego życia:

... serdecznie nie lubię latać samolotem...

Skrzyżowanie nadmiaru wiedzy o katastrofach samolotowych z klaustrofobicznym wnętrzem B 737-800 w wersji Ryanair spowodowało, że omal nie zwiałam z wrzaskiem już podczas startu. Na szczęście potem było lepiej, a kiedy kadłub wysłużonego dyliżansu przebił się w bolesnych drgawkach przez chmury i dłuższą chwilę szorował po nich brzuchem oraz gondolami silników - z zachwytu nad doskonałością Mamy Gai i jej pomysłu na widoki ponad chmurami odjęło mi mowę. Pogorszyło się za to przed lądowaniem, bo nie wiedzieć czemu podejście do Stansted wytyczał pijany wąż, i kiedy samolot przechodził z głębokiego wirażu w lewo na jeszcze głębszy w prawo stając niemal na skrzydłach - bardzo się cieszyłam, że nie jadłam nic co mogłoby się w tej trudnej chwili wyrwać na wolność i współpasażerów.
Sporo ubawu dostarczyło mi za to poznawanie znanej dotąd jedynie ze słyszenia infrastruktury lotniskowej od kuchni. I to zarówno porównanie dwóch ciągów do kontroli bagaży na lotnisku polskim z dwudziestoma dwoma na angielskim jak i cen sklepów wolnocłowych - osiem złotych za pół litra niegazowanej mineralnej w Polsce, te same 1,37 funciaka za coca - colę w brytyjskim Tesco jak i na brytyjskiej wolnocłówce.
Celników dużo lepiej wspominam po tej stronie. Upatrzyłam sobie do odprawy takiego dużego, wąsatego, podchodzę doń i zagajam miło, że ja to pierwszy raz i proszę o dokładne polecenia co i jak.Wąsaty równie miło przystępuje do szczegółowych instrukcji co należy z siebie zdjąć i w oddzielną kuwetkę włożyć. Wyszło tego całkiem sporo, a i tak zapiskałam w bramce nie wyjętymi z włosów spinkami, co spowodowało szybką i konkretną osobistą w wydaniu bardzo znudzonej celniczki. Jako że trzepanko przebiegło w atmosferze 1000% wersalskiej w bardzo dobrym humorku ustawiam się z boku, coby wszystkie zdjęte przedtem przedmioty na siebie nałożyć. I jestem świadkiem takiej oto sceny:
Do odprawy podchodzi blondynka. Nie taka z dowcipów, całkiem zwyczajna, ładna, w sportowych ciuszkach, z niedużą torbą podróżną i torebką. Bagaż jej przejeżdża prze haimanna, i młody celnik który go obsługiwał woła, żeby  podeszła, po czym poleca torebkę otworzyć, a z otwartej - dobywa coś. Coś jest metalowe, rozsuwa się teleskopowo na długość znaczną i ma ruchome łapki.
- Co to? - pyta celnik
- Statyw do selfie - z kamienną twarzą odpowiada dziewczyna.
- Co? - celnik dochodzi chyba do wniosku że pomyliły mu się matriksy, co dość dokładnie widać po jego minie, bo dziewczyna wyjmuje mu z ręki coś i jak krowie na rowie zaczyna tłumaczyć oraz demonstrować: " To się rozsuwa, o tak... Tu się wkłada telefon... I robimy selfie". Nieco przerażony młody poleca jej coś schować i dziękuje za odprawę, dziewczyna więc odchodzi z bagażami. I wtedy podchodzi celnik wąsaty.
- Ty, co to było? - pyta młodego.
- Statyw do selfie - odpowiada młody z wyczuwalną rezygnacją.
- Do czego?
- Selfie.
- Co?
Sznurując glana rzucam z boku litościwe
- Po polsku: samojebka .
Na co obaj panowie na chwilę słupieją, a po tej chwili żegnają mnie serdecznym śmiechem.
Szkoda, że nie rozśmieszyłam ich przed odprawą, ale w sumie i tak przeszmuglowałam dezodorant w kulce i błyszczyk w tubce poza świętą torebką strunową na płyny, a - jak się w końcu okazało - także metalowy wisiorek w kieszeni spodni. 
Po wyspowej stronie za to spotkała mnie za taśmociągiem najpiękniejsza, całkowicie klasyczna big black mama, w warkoczykach, olśniewająco białym uśmiechu i idealnie odprasowanym uniformie lotniskowym. Z kolei ona rozśmieszyła mnie - widząc moją nieporadnie zapakowaną świętą torebkę strunową gratis dorzuciła mi drugą. Mniejszą...
Coś w ogóle jest z tym obywatelkami rasy czarnej na Stansted, pierwszym zobaczonym przez mnie tubylcem też była śliczna, postawna czarnulka nawołująco pasażerów z paszportami do wyjścia non - schengen.
Jeszcze tylko organizacja: i znów plus dla Pięknego Miasta i jego lotniska - widma. Odprawa zaczyna się na dwie godziny przed odlotem, bramka otwiera jak tylko wyjdą pasażerowie, którzy przylecieli - opóźnienie startu w locie tam wynosiło jakiś kwadrans. W locie z powrotem za to o godzinie, o której miał nastąpić start dopiero otwarto bramkę. Nie wiem, czym to było spowodowane, bo oczekiwaniem na samolot na pewno nie - wszak znajdowaliśmy się w hubie Ryanaira. Opóźnienie startu z powrotem: 70 minut. Ja to ja, przynajmniej zatkałam sobie ucha albumem Sama Smitha i liczyłam startujące i lądujące samoloty, ale mnie już samo przebywanie na lotnisku sprawia dużą frajdę - innym nie koniecznie, co wyraźnie było widać.
Reasumując: Lotniska - tak. Unoszenie się nad chmurami - bardzo tak. Startom i lądowaniom jednak podziękuję.

C.D.N.


2 komentarze: